Dedykacja leci do: Magdy Lecz, Kasi Dobruckiej, Mai Budner, Karoliny Olejak, Asi Wysockiej, Martyny Mauer, Ali Turzańskiej, Ani Różyckiej, Zosi Demiańczuk, Oli Czerwonki, Olgi Kowalczyk, Ady Karpuć, Martyny Malenty, Olgi Semeniuk, Olgi Gąsiorowskiej, Gosi Smoczyńskiej, Magdy Mrozek, Klaudii Chmielewskiej, Dominice Gryciuk i Ani Rakowskiej. Czyli do wszystkich, którzy prędzej czy później na BURZĘ dojechali. Kolejność przypadkowa, poza tym, że komenda na początku :)
Środa, 18. czerwca 2014 roku. Godziny wieczorne. Burza zaczęła się po raz drugi, tym razem z impetem, żwawością i właściwym sobie chichotem. Tak, bo na poprzednim biwaku było owszem fajnie, ale mało śmiesznie i szalenie, i energicznie i "w ogóle". Teraz zaczęło się zdecydowanie lepiej :)
Relacja – cóż to jest? Sprawozdanie. Sprawozdanie powinno być nudne, a przynajmniej się nudno zaczynać. Po co? Żeby samo dotarcie do najciekawszej części było wyczynem, wszak lubimy wyczyny. Ale może zacznę już na dobre i na serio. I nudno.
Przyjechałyśmy. Z mniejszym lub większym opóźnieniem, bo korki, lotnisko, terminal, bus nie taki, odjechał, korek, remont… Przyjechałyśmy. Agroturistika (Bed & Breakfast) w Roza(nie)linie zrobiła na nas wrażenie. Pokoje w szklarni tudzież innych ciekawych miejscach… Magda miała rację, klimat PRL w cenie.
Tu chwilka o moich przygodach drogowych - przyjechałam godzinę za wcześnie, bo autobusy są co dwie godziny z kawałkiem i wymyśliłam sobie, że z Rozalina pójdę na specerek do Młochowa, żeby tam znaleźć kesza (niech żyje opencaching! :)). Tylko że jakoś na mapie nie ogarnęłam skali, i okazało się że Młochów jest dalej niż bliżej i w rezultacie trochę się spóźniłam. Ale mniej niż inni, więc tragedii i kary nie było :D
Zasiadłyśmy na „werandzie”. Spowiadałyśmy się ze swoich zrealizowanych planów (1,5 tygodnia temu zaplanowałyśmy jedną rzecz, którą od zawsze chcemy zrobić i zrobimy do dzisiaj…). Olga K. była na castingu do The Voice of Poland i… potem nikt nie chciał się chwalić, bo powiało ambicją :). Niestety zaczęło być ciekawie, więc nie będę pisać wszystkiego. Na pociechę jedna scenka rodzajowa:
Olga S: No ja byłam w ZOO i robiłam zdjęcia wszystkich zwierząt (…)
Anna Ró: A byłaś sama czy z kimś?
Olga: No, z chłopakiem.
Anna: Ooo! :) Aaa… Nie? Tak. Nie? <szkoda, że nie da się zapisywać tonu. Byłby tutaj niezbędny.>
A potem były kalambury z książek o wychowaniu, które czytałyśmy. Książka „Gdy dziecko się boi”.
Martyna (pokazuje) jest mała i się boi. No dobrze, to strach. Tylko co dalej? Kolejne słowo – rozkłada ramiona…
Marcysia: Jak się nazywa ta figura Jezusa w Rio de Janeiro? (tak mi się skojarzyło…)
Wszyscy: Jezus.
No ale nie o nią oczywiście chodziło. Chodziło o drzewa. Dużo drzew. Las. Knieja. Dżungla. Zagajnik. Puszcza.
NATURA.
Bo strach jest naturalny. I o to chodziło.
A potem drugie z tej samej książki, znów strach. Martyna odpala motor. Przyspiesza. Coś się dzieje. Ten strach rośnie albo coś… strach rośnie w miarę jedzenia? Nie. Lęk jest motorem rozwoju.
Magda opowiadała o najgorszych kalamburach w życiu, gdy dziewczyna pokazała na Kościół, po czym ruchem charakterystycznym dla gry w kalambury, że „tak tak, o to chodzi, i co dalej, jesteś blisko” przez 10 minut usiłowała nakierować resztę na słowo obrzędowość. Bo jak powszechnie wiadomo, Kościół kojarzy się z obrzędami, a to w prostej linii z obrzędowością…
Jednak mimo wszystko najśmieszniejszy okazał się chyba „teatr improwizowany”. Zapisywać nie było jak, za szybko się wszystko działo. Ale improwizowana kłótnia w kolejce do toalety o papier i rozmowa pani z sanepidu z małą harcerką doprowadziła nas wszystkie do ogromnego śmiechu i (prawie) łez.
Odgrywam z Martyną rozmowę małej harcerki z panią z sanepidu. Mimo, że na tym zdjęciu niewiele widać to swój urok ma :) |
…i w sumie o to chodziło : ). Uśmiechy od autorki : )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz