piątek, 31 lipca 2015

W(olont)ariackie towarzystwo - brańszczykowe opowieści part X.

Łaaa... znalazłam w telefonie cytaty z Brańszczyka zapisywane na szybko i w biegu, żeby nie umknęły w pogoni za rzeczywistością. Umknęły, ale się odnalazły! :)

Kiedy już wariowaliśmy w trakcie któregoś posiłku i już nie do końca było wiadomo, co się dzieje, co jest żartem, a co jeszcze nie...
Rafał: Tutaj z dnia na dzień posiłki stały się coraz mniej zrozumiałe...
Socjusz (z bardzo bardzo poważną miną): Posiłków nie należy rozumieć, należy je spożywać.

Po długiej nocnej rozmowie wracam z Mary do piwnicy, w której śpią wolontariusze. Mary śpi w innym pokoju, z którego wychodzi Mariola i mówi:
- Marysia, ale wiesz, że tu dzisiaj nie śpimy?
- Ale jak to?
- Bo nie ma okna.
Chwila konsternacji. Jak to nie ma okna. To nie jest cela z zamurowanymi oknami ani nic, wszak spały w tamtym pokoju już parę nocy... okazało się, że okno przy zamykaniu po prostu wypadło. I faktycznie - nie ma szyby. Jest za to powiew wieczoru. Trochę zimny i mało przyjemny...

Jezuici dyskutują o fryzurach. Rozważają, czy ładniej jest komuś w warkoczu czy w rozpuszczonych, czy...
Socjusz: Ale Ty nie odróżniasz warkocza od kłosa. Jesteś kompletnym ignorantem!

Kamilowi (temu, który nie mówi, ma tablet od "ale jaja" i super książkę) coś się zepsuło w tablecie. Nie mógł wysyłać sms-ów. Zosia chciała mu pomóc i najpierw sprawdzała, czy on w ogóle działa, więc zadzwoniła do siebie. Działał.
- Nie martw się Kamil, nie możesz wysyłać sms-ów, ale możesz dzwonić!
No faktycznie. Ciekawe, co Kamil by przez ten telefon powiedział...

Sandra rozmawia z Socjuszem. Pół żartem pół serio.
- Ojciec jest jak oścień dla mnie. Wysłannik szatana, żeby mnie policzkował...
- Już wolę jak mówisz do mnie "Socjusz".

Dawid SJ, nowicjusz, mówił kawałek konferencji ostatniego dnia. O wspólnocie miało być. Świadectwo. Wczuł się w rolę, zdjął zegarek, położył na ambonce, oparł się na niej jak trzeba... i mówi.
- Wczoraj jak myślałem o tej konferencji to miałem pustkę w głowie. I wczoraj ta pustka mi coś powiedziała.
(...) Patrzę na siebie i widzę, że mam taki dar mówienia i mówienia... i czasem plotę głupoty (po 15 minutach konferencji)

Socjusz, w trakcie konferencji:  To zaśpiewajmy.
Podopieczny: Co?
Socjusz: Co? Piosenkę.

Wolontariuszka: Bo ja mam taki problem, że niezależnie od tego, w co się ubiorę, i tak wyglądam elegancko.

Przed ostatnim wieczornym spotkaniem dla wolontariuszy podchodzi do mnie i do Mary wystraszona siostra zakonna i mówi, że <znowu będzie to dzielenie i każdy będzie musiał coś powiedzieć, a ona nie chce> Przekonałyśmy ją, że jeśli naprawdę nie chce mówić, to może nie chcieć i nie mówić.
W trakcie samego spotkania okazało się, że dzielenia jednak nie ma. Po zakończeniu części oficjalnej podchodzi do nas ta sama, tym razem uśmiechnięta, siostra zakonna i mówi:
Słuchajcie! Udało się! Nie było tego momentu!

Ostatnia noc. Długie rozmowy. Przyszedł Dawid SJ. Pytamy się go o coś. W końcu nie wytrzymałam, na konferencji jeszcze w miarę rozumiałam o czym mowa, ale teraz ogólniki i mądre słowa o drugiej w nocy stały się dla mnie już totalnie niezrozumiałe.
- Przepraszam, ale czy możesz mówić mniej wzniosłym językiem? Bo jest druga w nocy i ja nie rozumiem.

Żart... chyba Socjusza. Nie pamiętam.
- Jak się nazywa bardzo wysoki mężczyzna? Man-tyka.
A bardzo niski? Man-dolina.
A taki, który jest bardzo daleko? Het-man.
A taki, który jest tu, blisko? Tu-man...

Tutaj chyba rusza wyprawa do sklepu.
Zapowiadam w ten sposób następny odcinek:
"Po co w Brańszczyku chodzi się do sklepu?"
Z podopiecznymi, a zwłaszcza moją panią Anielą, w rolach głównych.

czwartek, 30 lipca 2015

Noc - Brańszczykowe opowieści

Wróciłam z obozu. Kolejne opowieści do napisania. W jakimś międzyczasie jeszcze trzeba się wreszcie wziąć za pamiętnik, bo tutaj wszystko jest na cenzurowanym ;). No i zacząć się uczyć do starożytności... A tymczasem jeszcze nie było tu wszystkich brańszczykowych opowieści.

W Brańszczyku każdy wolontariusz ma swojego podopiecznego. Czasem nawet kilku. I tą konkretną osobą się zajmuje bardziej niż innymi.
Na początku mojego pobytu w Brańszczyku nie miałam konkretnej podopiecznej. Turnus zaczął się parę dni wcześniej i już wszyscy byli przypisani do innych wolontariuszy, nie było po co zmieniać. Moim zadaniem miało być zmienianie tych, którzy mieli dyżur nocny - żeby mogli trochę przed obiadem na spokojnie odespać.

Toteż jak wstałam pierwszego pięknego poranka, to zaraz pobiegłam zajmować się panią Krysią. Agatka, jej wolontariuszka, pojechała wtedy do siebie do domu, bo był czyjś pogrzeb, a Mariola rano mi trochę pomogła i poszła odsypiać noc.

Pani Krysia jest starsza, na wózku, lubi rozmawiać, opowiadać o swojej rodzinie - rodzinie brata i siostry, o szwagrze, ich dzieciach... i jest mega cierpliwa. Że ona ze mną ten jeden dzień wytrzymała, to ja ją podziwiam. Bo co z tego, że miałam dobre chęci, jak przecież pierwszy raz w życiu się opiekowałam nią i w ogóle niepełnosprawnymi. Pierwszy dzień w dodatku. Pełen niespodzianek. Jak wieczorem pomagałyśmy z Agatką jej nałożyć piżamę, to nam się jakoś zakręciła, trzeba było zdjąć, zakładać od nowa... a przecież to wszystko boli.

I zero skargi.

* * *

Kolejnego dnia zmiana dyżurnego z nocy wrzuciła mnie do kuchni i wycierania naczyń, rozstawiania... ale o tym kiedyś jeszcze będzie.
Pomyślałam sobie, że okej, jestem tu już jakiś czas, już się trochę nauczyłam, a skoro mam zmieniać tych, co dyżurują w nocy, to może się po prostu na taki dyżur wpiszę i nie będzie cyrków na kółkach ze zmienianiem niewyspanej dyżurnej. No i tak zrobiłam.
I wtedy po południu przyjechała jeszcze jedna podopieczna, pani Aniela, która została moją podopieczną. O rany. Popołudnie kryzysu. Zmęczenie już było, perspektywa nieprzespanej nocy, niepewność, czy dam sobie radę jako wolontariuszka pani Anieli, wszak nie mogę nosić, więc nie zawsze jej będę mogła pomóc... no i nie ma kto mnie zmienić po tej nieprzespanej nocy.

Jakoś dało radę. Wszyscy, którzy byli w Brańszczyku kolejny raz, mówili, że w tym roku nocki są wyjątkowo lekkie. I to była prawda, nie było ciągłego latania całą noc od jednych wołających do drugich.

Co nie zmienia faktu, że jednak były trudne momenty. W środku nocy trzeba było przewinąć Maryśkę. Przychodzę i takie "Hmmm...gdzie są te wszystkie rzeczy. Chusteczki, pampersy na zmianę, kremy...?". No, znalazłam, udało się. Przewinęłam Maryśkę. Sprzątam. I patrzę, że Sandra, jej wolontariuszka, wszystko pięknie przygotowała do tego przewijania i leży na środku nocnego stolika. Nie zauważyłam. No cóż. Chyba w nocy bywam niespostrzegawcza.

* * *

Pani Aniela w ogóle była mistrzynią. Jeszcze będę o niej pisać. Wieczorem kilka razy mi przypominała, żebym wpisała do zeszytu dyżurów nocnych, żeby do niej przyjść o drugiej i obudzić ją do toalety, bo w nocy nie da rady sama w ciemności dojść. Przychodzę o tej drugiej, specjalnie pilnowałam zegarka, żeby się nawet minutę nie spóźnić, a pani Aniela mi mówi, że dziękuje, poradziła sobie sama, mogę iść. Kochana :).

* * *

Potem zaczął się po prostu bardzo trudny dzień, bo byłam niewyspana (pół godziny przed pobudką + pół godziny w trakcie konferencji ojca Socjusza + godzina po obiedzie = za mało snu). Zastanawiam się teraz, jak ja wtedy dałam radę. Ale dałam. On jednak naprawdę istnieje i działa... :)

poniedziałek, 13 lipca 2015

* * *

akompaniament do dzisiejszej wyrwanej kartki ;-)

Pisała kolejną stronę pracy i nagle oczy jej wyszły na wierzch ze zdumienia.

Już nie musiała zadawać pytania, gdzie On jest.
W zasadzie było jej wszystko jedno, gdzie On dokładnie jest - ważne było to, że On działał. Tu i teraz, właśnie w tym momencie... i w całym poprzednim dniu. I nocy. I o poranku. Więc pewnie jest tuż obok.

* * *

Powolne olśnienie zaczęło się wczoraj na balkonie. Patrzyła na ogród. Myślała o swoim zmęczeniu i o tym, ileż to cudów musiałoby się stać, żeby dała radę. Prosiła Go o pomoc. Daj mi sił...

Ale w którymś momencie zorientowała się, że nie. Że wcale nie. Że ona nie chce dostać siły. Ona ma swój własny plan na to, jak to ma wyglądać. Ona nie chce dostać siły. Chce dalej być zmęczona i odpocząć. Móc odpocząć. Nie musieć się spieszyć choć przez chwilę. Na myśl o tym, że miałaby od Niego dostać jakieś siły "extra"... ogarniało ją jeszcze większe zmęczenie.

To bez sensu - pomyślała - W ten sposób to my się nigdy nie dogadamy. Ale ta szczerość boli. Tak sobie uświadomić, że wcale się nie chce tego, o co się prosi. I jak tu się dziwić, że się nie dostaje... :P Ech... nie wiem, to może zrób coś, żeby mi się chciało mieć siłę? Żebym to jakoś ogarnęła...?

Nie ograniczajmy możliwości Boga swoimi planami.

* * *

Siedziała w kuchni, rozmawiała z S. Przyszedł na chwilę R., też porozmawiał. Pośmiali się. I R. mówi: dobra, muszę jeszcze do nich pójść chwilę pogadać... <chwila zastanowienia> nie... chyba chcę. No, chcę, tak.

* * *

Leżała w łóżku. Zasypiała...
...a gdyby tak powiedzieć sobie, że chcę? Nie że "muszę napisać teraz te prace", tylko że "chcę je teraz napisać". Właśnie tego dnia i w tych godzinach? Kurczę, po co ja studiuję. Przecież wiem, ostatnio sobie przypomniałam. No, postaram się jutro mówić sobie, że chcę. Iść. Pisać. Pisać. Pisać. Czytać. Achchchchch.

* * *

Rano siedzieli w ciszy. Rozmawiali z Nim. Nagle przypomniała sobie swoje nocne rozmyślania. No tak... chcę. Chcę. Chcę. A przynajmniej chcę chcieć, a to już coś...

Wyszła, szła do biblioteki. Jak już tyle razy w tym roku... teraz niby wakacje, a ona dalej do tej biblioteki. I nagle przypomniało jej się przedwczorajsze kazanie. Aaa...! jestem księżniczką! Czy ja idę dziś tą ulicą jak księżniczka? Jak dziedzic królestwa? Nie. Ups... No to głowa do góry, nie musimy się bać...!
Chwilę później zorientowała się, że no właśnie. Jesteśmy dziedzicami niezależnie od wszystkiego. I jej się może nawet nie udać tego napisać, i pół życia może się rąbnąć, i wszystko może szlag trafić. A dziedzicami jesteśmy i tak. O Matko Święta, TO NIE MA ZNACZENIA. Hallelujah, od razu lepiej się idzie. Idzie, bo chce. A nie dlatego, że od tego zależy jej szczęście. Jakieś zadowolenie czy coś... to tak. Ale szczęście? Nie.

Świat jest piękny.

* * *

No i siedziała w tej bibliotece. Pisała kolejną stronę pracy.
I nagle przypomniała sobie, o co się wczoraj modliła. Żeby chciała mieć siłę.
No, to ma. Chce mieć siłę i w dodatku dostała ją od razu, już bez proszenia.

On jest.
On działa.
Coś podobnego. Ech, niby w to tak wierzy i "ten tego", a jednak zawsze jest nieco zaskoczona...

Sto łask w każdym momencie
Sto razy więcej niż mógłbym chcieć
Wciąż mi dajesz w prezencie
Bym w całej pełni mógł życie mieć!

sobota, 11 lipca 2015

* * *

Siedziała w kuchni jednym okiem zerkając na laptop, a drugim na dogotowujący się kalafior. Był środek lipca, pogoda taka sobie, ale nie najgorsza... środek wakacji. Większość znajomych powyjeżdżała na jakieś szalone rzeczy, a jak nie wyjechali to na przykład spotykali się, żeby sobie pograć i pośpiewać 5 minut od jej domu.

Jej serce i dusza tęskniło do tego. Też by sobie wyjechała. Albo pobiegła pośpiewać. Chciałaby być wolna jak ptak. Bez ograniczeń... naukowych... Czytała po raz milionowy tę samą stronę pracy, którą już napisała i zastanawiała się, co jeszcze dopisać. A właściwie jak dopisać, bo że coś trzeba, to wiadomo, bo prof. kazał... po raz setny zastanawiała się, po co autorowi źródła była Izebel i czemu ją w ogóle wsadził w narrację... i wciąż nie wiedziała. Ale coś napisać trzeba. Choćby głupiego, ale jakiś pomysł trzeba mieć.
To głupie, na studiach można by już tak nie ściemniać. Tylko się na spokojnie zastanowić i napisać na serio. A nie pisać, żeby było, chociaż się wie, że za dwa tygodnie się nie będzie z tym zgadzać. No cóż...
W sumie tęskniło nie tylko serce i dusza. Ciało też. Pokołysało by się w rytm muzyki... tej muzyki... tej... właśnie tej i żadnej innej... żeby odpocząć.

Właśnie. Odpocząć. To by było coś. Mogłaby się wreszcie nauczyć odpoczywać. A póki co - to parę dni temu pomyślała, że sobie odpocznie w niedzielę, a dzisiaj już kombinuje, jak tu jednocześnie odpocząć i jednak ruszyć z tymi pracami do przodu...

A tymczasem minęło już 4 godziny jak nic nie zrobiła i nie napisała ani jednego zdania. Zmarnowała kolejne 4 godziny. I jak tu ze sobą wytrzymać...? Ale już naprawdę ciężko z tym pisaniem. Dlaczego na tych studiach jest tak, że nikt do końca nie powie, o co chodzi i co tam trzeba napisać, czy jak. Wiadomo, że jest źle i trzeba poprawić. No świetnie. A ile tego wszystkiego dopisać?

I wszystko byłoby dobrze, gdyby na tym problemy się kończyły. Ale się nie kończą, a w dodatku ktoś jest zajęty i trzeba poczekać jeszcze trzy tygodnie... no pięknie...

I w takich momentach zostaje już tylko On. Jeden Jedyny. Ten, który jest, który był i który przychodzi. Ten, który jest dobry.
Jest... no właśnie, jest... tylko... gdzie?

Oooo...szybciutko!

Do wczorajszych bohaterów dołączą dziś:

- Olga - jedna z wolontariuszek, znałyśmy się już z Kontaktu; gra na gitarze, ma poczucie humoru (ten epitet robi się już nudny)... czasem dość nietypowe..., razem z Weroniką zajmowała się czterema dziewczynami naraz (Zuzią, Eweliną, Justyną, Kasią i Olą, aha, to pięć)

- Zosia - równoważnie: Kasia; weteranka Brańszczyka, przyjeżdża już szósty rok; gra na skrzypcach i pięknie śpiewa, razem z Olgą obstawiały muzycznie Msze i inne brańszczykowe muzyczne okazje; opiekowała się...

- Bachą; Basia podobnie jak Kamil nie mówi i ma książkę, przy czym tym razem w tej książce trzeba samemu pokazywać a ona tylko daje znać "tak/nie" - czy to chodzi o to, czy nie. Doskonale słyszy i rozumie co się dzieje i często się z tego śmieje otwierając buzię tak szeroko jak hipopotam; i opada jej głowa na lewo prawie cały czas i trzeba ją trzymać (jak ja jej współczuję, ja ze swoją szyją ledwie wytrzymuję, a ona ma chyba jeszcze mniej wygodnie...), co stwarza różne trudności np. w czasie posiłku wolontariuszy...

No, starczy.
Przypominam, że oprócz tego znamy już Kamila (DJ Szeląg), Rafała i ojca Socjusza (i innych, ale ich akurat w tej historii nie będzie).

* * *

No więc Basi trzeba trzymać głowę. W dodatku Basia rekordowo wolno je (mistrzyni!). Wesoły stolik składający się z Basi i Kamila oraz Rafała i Zosi zawsze zaczynał wcześniej i kończył później. A jak był posiłek opiekunów, to Bacha siedziała w wózku obok, żeby Zosia z Rafałem mogli pilnować jej głowy, żeby nie spadała. I uwaga zwrócona non stop na dwa fronty - własny talerz i Basia.

piątek, 10 lipca 2015

Dzień sportu i jajka - brańszczykowe opowieści

Prof. ŁNS powiedział, że mam swobodny styl pisania i dobrze się czyta, i żebym to pielęgnowała. Toteż pielęgnuję... :) Swoją drogą, trochę się bałam, co on powie na mój styl pisania, bo pracę roczną pisałam takim językiem...no właśnie swobodnym. Trochę jak blog, bez przesady, nie całkiem, ale jednak tak jakoś...nie przypominało mi to języka żadnej z książek stricte naukowych, które zdążyłam w życiu przeczytać.
Ale wróćmy do pielęgnowania mojego swobodnego stylu i opisywania niezwykłego miejsca nad Bugiem :)

Krótki słownik postaci na najbliższą historyjkę;

- DJ Szeląg, czyli jeden z Kamilów. Kamil jeździ na wózku, nie mówi normalnie, a za pomocą książki. W ogóle jestem pod wrażeniem tego wynalazku - że ktoś wymyślił, żeby zrobić książkę z obrazkami/znakami migowymi, wszystko podpisane, pięknie posortowane, tak, że Kamil znając książkę na pamięć potrafi całkiem sprawnie znaleźć słowo, o które mu chodzi (właściwie cała zwłoka polega nie na myśleniu, gdzie jest dane słowo, a na poprzewracaniu kartek, która to czynność akurat w wykonaniu Kamila jest mocno utrudniona).

czwartek, 9 lipca 2015

Brańszczyk - miejsce, w którym wszyscy jesteśmy podopiecznymi

Ech.
Zanim napiszę o Brańszczyku ileś zdań...
Tego się nie da opisać. To, co tu będzie, to będzie zbieranina wielu zabawnych historii, które wywołały na mojej twarzy uśmiech, wielu trudnych historii, które rozrywały serce... ale tego się nie da opisać. Co innego jest to przeżywać w stanie nieprzytomnego zmęczenia, bo przez ostatnie kilka nocy spało się po 4-5 godzin (albo mniej?), co innego jest o tym pisać, a co innego o tym czytać.
I dlatego w sumie nie bardzo podoba mi się to, co niżej napisałam. Jest jakieś takie... puste. Tak wiele temu brakuje do opisu rzeczywistości. No cóż. Mimo wszystko będę próbować. Chociażby dlatego, że mnie podobne opowieści zachęciły do tego, żeby tam pojechać. I nie oddałabym za nic tych 10 dni w Brańszczyku nad Bugiem, gdzie uczyłam się kochać bez względu na porę dnia i nocy, bez względu na to, kto przede mną stoi - zdrowy czy chory, starszy czy młodszy, czy rozumie to, co do niego mówię, czy nie dociera do niego rzeczywistość... Za nic.
Więc może ktoś dzięki tej pisaninie w którymś momencie też zdecyduje się pojechać?

* * *

W drodze do Brańszczyka...HS niezdana, GAL zdany, jedziemy w inną rzeczywistość... ;-)
Brańszczyk. Mała miejscowość nad Bugiem, Dom Emeryta, do rzeki jakieś 150 metrów od ogrodzenia. Malowniczy teren, ogród, tuje, kury i gęsi, huśtawki... właśnie tam spędziłam sam koniec czerwca i kilka pierwszych dni lipca jako... wolontariuszka na wczasorekolekcjach dla niepełnosprawnych. Parę osób znajomych z DA, paru znajomych jezuitów i dużo nieznajomych osób. Ludzie po prostu niesamowici. Wszyscy. I wolontariusze i podopieczni.

Działo się tak mnóstwo, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Zanim opiszę wszystko, co najciekawsze to minie pół roku... :) większość osób tu opisywanych będzie miała różne pseudonimy, żeby wszystkich jakoś porozróżniać... na początek dwa ogólne wnioski:

Granica między wolontariuszami a podopiecznymi znika. Zniknęła. Zaciera się w tempie po prostu zastraszającym. Ja ze względu na egzaminy się spóźniłam na turnus kilka dni, ale zacieranie granicy nadrobiłam dosyć szybko... :) jak to powiedział Socjusz (chyba on): "wszyscy jesteśmy podopiecznymi". Ja bym do tego dodała, że niektórzy podopieczni czasem są wolontariuszami... ;-)