Straszny na swój sposób.
I oczywiście piękny.
Zaczął się bardzo ładnie, i tak trwał do momentu, w którym uświadomiłam sobie, że w ostatnim przyjaznym domu zostawiłam swoją pałatkę. A właściwie nie swoją, a mojej siostry.
Na szczęście w informacji turystycznej w Szirokiej Lace można było kupić taki płaszcz plastikowy. Którego nigdy w życiu nie zakładam, bo bardziej się od tego plastiku spocę niż zmoknę na deszczu. No ale jest.
I kupiłyśmy też twaróg. Dużo twarogu.
Bo po paru dniach w górach i pasztetu odczuwałyśmy brak nabiału.
Ser!
...ale to był tradycyjny bułgarski twaróg.
Czyli BARDZO SŁONY.
Bardzo bardzo.
Że ledwie się dało jeść.
A myśmy go kupiły tak dużo. I miodu do niego...ale komedia.
Nigdy więcej bułgarskiego twarogu.
A pałatka z Bułgarii do mnie wróci, tylko za rok. Bo została w ostatnim przyjaznym domu, a jego gospodarze bywają tam raz w roku. Więc trzeba poczekać :) komedia niezła... ;)
No i jeszcze obiecany Hollywood z tytułu: witamy we wsi...:
A jutro wracamy do semiotyki. Albo ewentualnie zajmiemy się jakimś innym ciekawym przedmiotem. Bo dzień nr 100 musi być efektowny, więc trzeba go dopieścić :)