wtorek, 24 czerwca 2014

Dzień LV. Działa wszystkimi drogami.

Z dedykacją i podziękowaniem dla Najwyższego...

Kursu wychowawców dzień trzeci i ostatni. Kręgosłup umiera, już dawno tyle nie siedział, a nie lubi tyle siedzieć. Jeszcze te krzesła... o mamuniu.

Ale od początku. Kurs miał być 10-21. Wkurzało mnie to, bo chciałam wieczorem pójść na 19:30 na Mszę, bo była oficjalna zmiana duszpasterza akademickiego. I chciałam być. No ale cóż poradzić...
...sprawdziłam sobie w sobotę, gdzie na Starym Mieście jest Msza o 8.30...
...i nastawiając budzik o niej zapomniałam. Więc obudziłam się o 8.30 i 10 minut później sobie przypomniałam, że chciałam właśnie już być na Starówce...
...gratulacje Marcysiu. To teraz nie zdążysz nawet na kawałek tej Mszy o 19.30. Ani na herbatę w duszpasterstwie, bo pójdziesz po kursie na ostatnią Mszę w mieście. Gratulujemy.

"Panie Boże, zrób coś z tym, ja tak nie chcę, ale ze mnie sierota, no zrób coś".

...w sumie nawet nie pomyślałam, że da się z tym coś sensownego zrobić.
A sposób jak się okazało był. W sumie w sobotę skończyliśmy z godzinkę przed czasem...ale dwie? To będzie trudne...
...ok. 12.00 na kursie zaczęło coś niemiłosiernie śmierdzieć. Ale naprawdę okropnie. Wszyscy siedzieli okutani w szaliki, arafatki, kurtki, co się dało, żeby tylko nie czuć. Fuj. Zrobili przerwę, wywietrzyło się.

...ale potem znów...i znów...i znów... wytrzymać to było trudno...BARDZO trudno...
...więc do serii niedzielnych niefortunnych zdarzeń doszedł smród. Wcześniej był ten budzik, tramwaj nie chciał podjechać (a jak ruszyłam piechotą to zaraz mnie minęły trzy...) coś tam jeszcze...ALE DZIEŃ.

...Aż tu nagle proszę państwa, pan Artur miał zacząć swoje zajęcia kończące kurs i... (4 minuty 20 proszę państwa ;))... i powiedział, że w związku z tym smrodem musimy niestety wcześniej skończyć.

Alleluja! Która godzina?! 18.30! Mój Boże, zdążę na 19.30 do siebie! Panie Boże, już wiem, czemu cały dzień trzeba było siedzieć w tym smrodzie! Nic nie dzieje się przypadkiem! :)

Swoją drogą, obiad też był niezłą przygodą. Bo zamówiłyśmy wcześniej pizzę na wynos, żeby nie czekać w kolejce do stolików, usiadłyśmy pod tym ładnym drzewem na Placu Zamkowym i chciałyśmy jeść. Ha ha ha. Obległo nas tyle wróbli i gołębi, że ugryzienie każdego kęsa było tak strasznie stresujące...! Bo nie dość, że sobie podfrunęły do nas, co da się w ostateczności przeżyć, to jeszcze tak bezczelnie i chamsko przelatywały obok twarzy lub ręki, która trzymała kawałek pizzy. Straszne przeżycie, nie polecam.

Uśmiechy! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz