niedziela, 30 listopada 2014

Moc przebaczenia.

Napisałam to z pół roku temu. Ale to dzisiaj jest ten dzień, kiedy uznałam, że jednak się tym podzielę.

Szykuje się pierwszy od dawien dawna wpis na zupełnie poważnie...radośnie, oczywiście, ale... inaczej niż ostatnio.

Moc przebaczenia.
To jest niesamowite, wiecie, przebaczenie. Taki mały-wielki cud. I w zasadzie to chciałam tu napisać o tym cudzie, jakim jest przebaczenie komuś, albo sobie. O tym, jak ktoś mi przebacza...może innym razem.

Bo to jest trudne. Trudne jest przebaczyć komuś, kto nas skrzywdził. Mniej lub bardziej, ale każdemu się zdarza. Być skrzywdzonym. Poranionym. Trochę zniszczonym. Podnosi się człowiek po upadku, idzie dalej, ale trzyma w sercu zadrę, żal, do tego, co go przewaliło. Do tego kogoś, który ten upadek spowodował...

Każą nam przebaczać. Oni. Oni to znaczy kto? Ano, księża w kościele, chociażby. Sam Jezus. Nie siedem, a siedemdziesiąt siedem razy. O masz ci los, a jak ja nie umiem nawet jeden raz przebaczyć? Jak nawet ten pierwszy raz mi przychodzi z takim trudem i w zasadzie nie wiem, jak to się robi, i nie chcę, albo nie wiem czy chcę... I modlę się, o tak, modlę się o to, "i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom"... i nie idzie! Modlę się i nic, i nie idzie, i dalej chodzę z tym całym wielkim bagażem mniejszych i większych zranień, których największy ciężar leży w tym, że nie potrafię przebaczyć. I nie mogą się te rany bez tego zaleczyć.

Oj było tak...długo. Okej, może nie ze wszystkim. Może z ledwie paroma rzeczami. Które mi szczególnie w życiu dokopały. Ale...oj, ciężki ten ciężar nieprzebaczania.

Niemiłosierna jestem.


Ale...kiedyś poszłam do kościoła (haha, tak, zdarza mi się, nawet całkiem często). Spóźniałam się, miałam zły humor, dobiegam, wlatuję po schodach na górę... i... nagle lżejsza o milion tysięcy ton (przy mojej olbrzymiej tuszy i prawie niedowadze to już powinnam latać wysoko nad Mount Everestem). To było już z parę miesięcy temu, więc nie pamiętam dokładnie, co wtedy ksiądz mówił, pamiętam który, pamiętam że o przebaczaniu i pamiętam że wreszcie styknęło i "zadziałało". O ile można to w ogóle tak ująć.
Nagle, zupełnie niespodziewanie dla siebie przebaczyłam ludziom (takim...jednym...), którzy mi trochę popsuli praktycznie pół roku życia, moje poczucie własnej wartości i w ogóle...no, sporo nabrudzili, mniejsza z tym kto i dlaczego. Nie chciałam za bardzo im przebaczyć, bo niby dlaczego, nikt mnie nie przepraszał, to po kiego grzyba mam im przebaczać?

Ano po to, Marcysiu droga, żebyś się sama w życiu potrafiła pozbierać, i żeby Tobie było w życiu łatwiej.
Kto by pomyślał.

Jeszcze jedni ludzie wtedy zostali. A na nich to byłam jeszcze bardziej zawzięta. Bo nie tylko mi kawałek nerwów nadszarpnęli... no i w ogóle, bardzo teoretycznie, jakby się ogarnęli w porę, to pewnie moje życie by wyglądało teraz nieco inaczej...chwilami znacznie bardziej kolorowo, tak przypuszczam. Ale nie.
Ale o. Paweł Ch. mi uświadomił, że tak naprawdę, to oni po pierwsze, nawet o tym nie wiedzą, a po drugie, to nawet jakby wiedzieli, że im "nie przebaczam" to by ich nie ruszyło. I co to za kara dla nich - żadna...
A potem ten sam o. Paweł na kazaniu mówił, że jakby teraz, w tym momencie był sąd ostateczny, i gdyby Bóg dał właśnie mi (Tobie) sąd nad tymi ludźmi, to... czy odważyłabym się ich potępić?

Nie. No właśnie nie, i chyba na tym polega przebaczenie. Chociaż z drugiej strony wcale niełatwo się myśli o tym, że taki a taki będzie razem ze mną zbawiony i będzie razem ze mną w tym Niebie...ale z drugiej strony dużo gorzej się myśli o tym, że ktoś, ktokolwiek, miałby być tego Nieba pozbawiony.

No, pora kończyć, bo się strasznie rozpisałam. Amen. I Chwała Panu za przebaczenie, bo bez niego jest strasznie ciężko żyć.
"Boże ja Cię proszę, naucz nas przebaczać, żeby żaden człowiek nie musiał dzisiaj płakać i na całym świecie, żeby dla każdego było pod dostatkiem chleba powszedniego!" Arka Noego
Uśmiechy! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz