niedziela, 16 listopada 2014

(101)(102) Głupi fart?

(101)

Od początku wędrówki po górach miałyśmy dzień do tyłu, którego nie udawało nam się nadrobić...
A na sobotę wieczorem, 2.08, byłyśmy umówione już w Kavali, nocleg, ksiądz i w ogóle, że Msza rano w niedzielę jest (jedyna w promieniu iluśset kilometrów).

Piątek rano. A my w Mugli. W środku bułgarskich gór. 264 km samochodem do Kavali (właśnie sprawdziłam na Google mapsie, samochodem jest trochę bardziej naokoło niż piechotą przez góry).

Przepyszny wiejski chleb. Wykupiłyśmy cały, znaczy 4 sztuki. Sprzedawczyni była szczęśliwa!
Boże, pomóż!

AK się rozchorowała. No to żeśmy ruszyły... została z nią Martyna, ogarniać transport do Teszel, do którego my miałyśmy iść przez góry. W dodatku cała reszta miała jakiś dzień kryzysu, odpoczynki częściej niż zwykle, poruszałyśmy się w jakimś zwolnionym tempie... coś okropnego. I pogoda taka sobie, kropił i kropił i siąpił ten deszczyk, niby nic, a jednak chwilami wkurzał.


Ale okolica ładna :) mimo różnej pogody... ;)
Po kilku godzinach wędrówki, właściwie to całym dniu prawie, doszłyśmy do Trigradu. Do Teszel kolejne 12,5 km, a drużyna cokolwiek zmęczona. Podzieliłyśmy się na 3 grupy względem zmęczenia i zdrowia, i zaczęłyśmy łapać stopa.

No i pierwsze dwie pary pojechały ekstremalnie szybko. Aż się zdziwiłam, że tak szybko. A ja, Maja i Gosia szłyśmy sobie radośnie przez Trigradskie Skali, oglądałyśmy wąwóz i niesamowite, zapierające dech w piersiach skały... No i też łapałyśmy stopa. Nikogo. Mało kto jechał, a nawet jak jechał, to się nie zatrzymywał...

Panie Boże, no co jest, no mogliby nas wziąć, chamy jedne*. Zmęczone jesteśmy! Chcemy dojechać chociaż do tego Teszel, bo jak nie, to będzie trudno... a dojechać jutro, przecież jutro sobota, do Kavali, to już zupełnie niemożliwe...!


Trigradskie Skali

Niezapomniane

Widoki.
Nareszcie. Jakiś dobry człowiek się zatrzymał.
Okazało się, że jest przewodnikiem górskim po tych Rodopach, czy kimś w tym rodzaju. I tamtego dnia akurat zostawił gdzieś portfel, ileśdziesiąt kilometrów po niego wracał... i ten portfel wciąż tam był. I stwierdził, że skoro jemu się udało, to teraz on komuś pomoże. (Boże, dziękuję). Po chwili rozmowy powiedział, że choć nie zna rozkładów autobusów tutejszych tak dobrze, to o 17 z Plovdiv przez Teszel do Dospat powinien jechać autobus, i on w Teszel powinien być tak chwilę po 19.

Była 18:53.
19:00 byłyśmy w Teszel i miły pan przewodnik nas wysadził pod przystankiem.
19:10 zdeterminowana Marcysia stanęła na tymże przystanku z morderczym zamiarem zarżnięcia kierowcy autobusu Plovdiv-Dospat za pomocą ukulele, w razie gdyby nie zechciał poczekać 5 minut na resztę dziewczyn.
19:20 byłyśmy już wszystkie gotowe na przystanku i przyjechał autobus do Dospat. I nas wziął. Miły pan kierowca w samym Dospat nawet nas podwiózł pod miejsce noclegu, bo w związku z tym, że część dziewczyn trochę chorowała postanowiłyśmy spać w miejscu "normalnym". A nie namiotach... Było super. Ciepło. Wygodnie. I długo spałyśmy.

Na kolejny dzień zostało jedynie 157 km do przebycia w 9 osób, autobusów brak, a po drodze granica bułgarsko-grecka.

Boże, pomóż.

(102)
Wstałyśmy raniuśko wyspane. Ruszyłyśmy wśród siąpiącego deszczu w drogę łapać stopa.
Umówiłyśmy się w Goce Delczev, miejscowości koło granicy.

Dotarłyśmy tam wszystkie ok. 11:00. Chwilę potem okazało się, że raz dziennie odjeżdża z Goce Delczev do Kavali bezpośredni autobus. O...11:30.

Nie wiem, czy dałoby się mieć więcej farta.

Ale tamten autobus nas nie wziął. Kierowca był... troszkę gburowaty, twierdził, że nie ma ani jednego miejsca i że nie może nas wziąć. No cóż. Z powodu niedogodności językowych było dość trudno się z nim spierać.
Zatem znów pozostał nam autostop jako jedyny środek lokomocji, Umówione do granicy, granicę przekraczamy razem pieszo, i dalej łapiemy (ksiądz w Sofii nam mówił, żeby nie jeździć na stopa przez granicę, bo narkotyki wożą).

I znów - do granicy dostałyśmy się jakoś szybko bardzo. Mnie i Gosię wiózł jakiś facet, który jechał... do samej Kavali...no ale trudno. Jakoś trzeba było przecierpień, czekać przy granicy na resztę.

Potem było śmiesznie, bo po greckiej stronie strażnik chyba z nudów postanowił nam ułatwić życie i pytał wszystkich, dokąd jadą. I jeśli nam było po drodze, to jeszcze się dogadywał z ludźmi, że pojedziemy z nimi. Niezły autostop. Bardzo wygodny... ;)

No i cóż. Dzień był drugi i bogaty w wydarzenia, jedne złapały stopa szybciej, inne wolniej, część się posiłkowała od pewnego etapu autobusami kursowymi...

*  *  *

W sobotę po południu wjechałyśmy do Kavali. Poszłyśmy na obiad, potem na miejsce noclegu, koło kaplicy (tej, co rano w niedzielę miała być Msza).
Weszłam do tej kaplicy.
Była sobota po południu. Tak, jak byłyśmy umówione. Tak, jak musiało być, jeśli chciałyśmy w niedzielę iść na Mszę.

Ostatnia ekipa wjeżdża autobusem do Kavali i przez okno widzi poprzednią, która już dotarła.
Morze.
Kavala.
Grecja.
Sobota popołudnie.
Udało się! :)
M. mówiła co chwila, że mamy głupiego farta ;).
Boże, dziękuję! Dziękuję Ci za to, że dla Ciebie jest ważne to, żebym mogła w niedzielę być na Mszy! Dziękuję Ci za to, że przeprowadziłeś nas przez te góry, cudowne, ale chwilami trudne.
Dziękuję.

Uśmiechy :)

*nie mam nic do ludzi, którzy nie biorą autostopowiczów, ich prawo...; ale jak się już łapie tego stopa, to chętniej się wita takich, co biorą :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz