Zdobyłam siedem dwutysięczników.
Jednego dnia.
Na takim prawdziwym szczycie byłam dwa razy. Bo szlak szedł w ogóle między szczytami. I, na przykład, na najwyższym z nich Bułgarzy mają bazę wojskową.
Ale od początku.
W nocy była straszna burza. Naprawdę straszna. A jeszcze pod namiotami - praktycznie żadnej bariery dźwiękowej. Obudziłam się i rozmyślałam nad ulotnością życia. Jak długo jeszcze będę żyć. Czy jestem w najwyższym punkcie w okolicy (nie byłam), a czy ta dzwonnica obok przypadkiem nie ściąga piorunów. Chyba nie ściągała, bo żyję. Przez ileś czasu modliłam się i liczyłam sekundy, czy burza jest tuż nad nami, czy jednak trochę dalej. Bogu dzięki - trochę dalej. Tak z kilometr albo dwa. Ale echo po górach niosło grzmoty...!
Zasnęłam z powrotem jak się trochę uspokoiło.
Rano wstałyśmy skoro świt.
W rekordowym czasie ruszyłyśmy w drogę.
No i na szlak. Który znów-był na mapie. W rzeczywistości różnie. Ale miejscowi twierdzili, że istnieje. Na początek 600 metrów przewyższenia do schroniska pod Perelikiem. I ostrzeżenia przed...niedźwiedziami. Ludzie mówią, że trzeba głośno rozmawiać albo śpiewać, wtedy niedźwiedzie nie przychodzą.
Więc, z przeproszeniem, darłyśmy mordy idąc pod górę przez dobrych parę godzin. Dodatkowy problem leżał w tym, że ten szlak-nieszlak wiódł na przykład strumieniem, który, jak to określiła Maja, idealnie się nadawał na wodopój dla zwierzyny. Więc darłyśmy mordy, śpiewając wniebogłosy, z podziałem na głosy według wersów, żeby łapać oddech. Repertuar "normalny" szybko nam się skończył, zatem weszły do użycia szlagiery typu "sto lat". Oraz piosenka z lat dziecinnych: "Stary niedźwiedź mocno śpi". Ale na wszelki wypadek śpiewałyśmy tylko "pierwszą godzinę", czasami drugą. Ale nigdy trzecią... ;). Śpiewałyśmy idąc w krzaki, żeby reszta słyszała, że żyjemy. Gardła nam się mocno zdarły, więc chrypiałyśmy weselne pieśni...
Było to dosyć wyczerpujące, ale dało radę. Doszłyśmy do schroniska, a wyżej niedźwiedzi już nie powinno być. Koniec śpiewania. Za to początek ucieczki przed burzą. Wspaniały klimat zapewnia nam burze codziennie. Lepiej, żeby nas nie złapała na 2000 metrów na grzbiecie... Więc leciałyśmy jak szalone, adrenalina naprawdę dodaje sił, a na każdej przełęczy widziałyśmy chmury kłębiące się na tej poprzedniej. Makabra psychiczna, Boże pomóż, nie chcemy stąd spadać byle w dół i na azymut.
No i przez te ucieczki nie schodziłyśmy ze szlaku co i rusz, żeby wleźć na same szczyty. Bardzo mi było z tego powodu smutno. Ja chciałam wreszcie zobaczyć świat z jakiegoś wysokiego szczytu. Na jednym z postojów na przełęczy weszłyśmy na niższy z dwóch. Na wyższy nie starczyło czasu, Maja wołała, że trzy minuty i ruszamy, ja się upierałam, że zdążę tam pobiec, ale Maja powiedziała "nie".
Ech, posłuszeństwo. Ale byłam wkurzona. Że jestem tam pewnie jedyny raz w życiu i nie mogę wejść na szczyt. A to był w dodatku najwyższy zaraz po tym, co jest baza wojskowa. 2188 m n.p.m. Nigdy w życiu nie byłam tak wysoko!
Maja chyba zauważyła mój smutek. I powiedziała, że mogę szybko pobiec i je dogonić już na szlaku. No i poleciałam. Ileż to zależy od motywacji, pół godziny wcześniej zarzekałabym się, żebyśmy szły wolniej, bo nie mam siły...
A ze szczytu widok był przepiękny!
I takie prawdziwe tam było:
Góry to nasze spiętrzone marzenia
W górach ludzie jak one rosną ku niebu
MORZE SZCZYTÓW nas w żeglarzy przemienia
Sterujących coraz dalej od brzegu, od brzegu...
Naprawdę. Morze szczytów. Widok na KAŻDĄ stronę. Nigdzie nic nie zasłania, bo wszystkie góry są niższe. Z wyjątkiem Gojam Perelika, który i tak był już na tyle daleko, że też nie zasłaniał za bardzo.
A Maja mi zrobiła niespodziankę i nie wiedząc nic spełniła moje marzenie. Zrobiła mi zdjęcie jak stałam na szczycie, bo widziała mnie ze szlaku :). Kochana! :)
Na zdjęciu widać mgłę, a w rzeczywistości były widoki ;) Chociaż faktycznie widoczność może NAJLEPSZA to nie była ;) |
A wieczorem doszłyśmy do Mugli. Wsi-widmo. Prawie nikogo w niej nie ma, kto jest, to starszy człowiek, żadnych młodych, żadnych dzieci. Połowa okien w domach pozabijana deskami... trochę kosmicznie. I trochę obco. Zresztą - potem odkryłyśmy, że to jedyna wieś, w której byłyśmy, a w której nie było cerkwi. Za to był meczet. Totalnie inna kultura. I sklep rodem z PRL-u. Pusta hala. Na środku regał z papierem toaletowym i octem...
Trochę kosmos.
* * *
No i skończyłam! 100 radosnych dni! Jak to dalej zrobić z tym obozem? Chyba opiszę już mniej dokładnie... bo naprawdę, rosną zaległości studenckie! Ciekawych niuansów coniemiara! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz