No więc tak. Powspominajmy wakacje.
Byłyśmy razem z duszpasterstwem DĄB na wyjeździe w Tatrach. Chodziliśmy dużo po górach, dużo się śmialiśmy i w ogóle.
Jakoś tak wyszło, że po paru dniach obie potrzebowałyśmy samotności. Żeby sobie coś przemyśleć. Na szczęście umiemy milczeć we dwie (cudowna sprawa! polecam gorąco mieć osobę, z którą można milczeć bez skrępowania). Więc poszłyśmy we dwie w góry. I góry, i samotnie, i bezpiecznie.
Wiało.
Bardzo wiało.
Bardzo bardzo wiało.
Szłyśmy z Palenicy do Doliny Pięciu Stawów i potem przez Szpiglasową przełęcz nad Morskie Oko. Nad pięcioma stawami wiało tak, że prawie przewracało...ale szłyśmy dalej. Weszłyśmy na przełęcz, potem schodzimy... wieje dalej.
Szlak szedł trawersem - czyli szłyśmy po w miarę płaskim, ale z jednej strony miałyśmy ścianę, a z drugiej takie strome w dół. Idziemy, wiatr... i nagle łup, zachwiałyśmy się obie, bo nagły podmuch wiatru w stronę tego "strome w dół" nieco popsuł nam równowagę.
Nawet się nie przewróciłyśmy, niemniej emocje były, stanęłyśmy na chwilę, przytulamy się do ściany po lewej, śmiejemy się i nagle Mary do mnie mówi:
- Cysia, patrz, kto nas uratował! - i pokazuje na ścianę.
A tam... Jezus.
...tak, ja wiem, brzmi przedziwnie i nie, nie miałyśmy objawienia (a szkoda...?). Ale na ścianie naprawdę był Jezus.
Trochę... takie... niezwykłe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz