środa, 30 września 2015

"A więc Ty jesteś normalny? Bo my na przykład nie..."

Szanowni Państwo, Drodzy Czytelnicy!
Mam zaszczyt przedstawić Mary, to znaczy Marysię, z niezbadanych powodów zwaną czasem Marcysią... moją przyjaciółkę. Poniższą notkę napisałyśmy we dwie. To, co napisała Mary jest napisane kursywą, a to co ja - "normalnie". Dobrego czytania! :)

* * *

Rozmowy z patelni. Najlepsze.
To jest taka sytuacja, że idziesz z kimś, z kim uwielbiasz rozmawiać, bo Cię rozumie... i uwielbiasz z nim milczeć, bo Cię rozumie.
Po czym wpadacie na niecodzienny pomysł i nie myśląc zbyt wiele (czyli jednak trochę myśląc) wcielacie go w życie.
Tak było i tym razem.
Ale od początku.

5 dni milczenia. No, jakieś 20-30 minut się rozmawiało. Resztę się myślało, modliło, spało, chodziło na spacery, jadło, walczyło, umierało, powstawało... Nazywa się to Fundamentem. Takie rekolekcje w milczeniu. Prowadzą jezuici.

Wracałyśmy z Mary pociągiem. W Kutnie wsiadła trochę starsza od nas dziewczyna. Mega sympatyczna. Opowiadała nam pół swojego życia, robiła wrażenie dość beztroskiej i szczęśliwej. 
Wspaniałe.

Wspaniałe. Bo my grzebiemy w jakichś duchowościach, chcemy ustalić, co to znaczy być wolnym albo czym jest miłość, czy słowo „powinność” powinno istnieć (może powinnam twierdzić, że nie ma „powinnam”? – oto jest pytanie
), czytujemy pisma jakiegoś szesnastowiecznego mistyka i próbujemy nauczyć się czegoś, co zwie się „rozeznawanie”. Jednym słowem – kombinujemy i szukamy. A tu dla kontrastu okazuje się, że tragedią niemal życiową może być pęknięty ekran nowego telefonu. Można i tak. I też jest dobrze.


Wysiadłyśmy z pociągu, idziemy do metra. Mamy mnóstwo czasu na życie i dużo wolności. Idziemy powoli, dużo wolniej niż ktokolwiek naokoło. Trochę tworzymy zator. Ależ ludzie w Warszawie się spieszą. Niby to wiem, ale wtedy zauważyłam mocniej niż zwykle. W końcu ostatnie 5 dni jak gdzieś szłam to w tempie spacerowo-randkowym albo i wolniej.

Doszłyśmy na Patelnię (to taki plac przed wejściem do metra centrum. Mnóstwo ludzi, gość grający na krześle, zbierają podpisy, dużo akcji). Tradycyjnie mieszanka społeczna. Podpisy zbiera korwin, pis, świecka szkoła. Obok montuje się kościół uliczny...
Patrzymy na parasol świeckiej szkoły.


Jak jesteś po pięciu dniach wypełnionych milczeniem i rozmyślaniem o naprawdę pokręconych w swej doniosłości sprawach, i widzisz napis typu „Szkoła ma być świecka”, to dopada cię mieszanka irytacji (bo znowu ktoś ma „ateistyczno-społeczny problem” i rozwiązuje go w dość absurdalny i raczej nie przynoszący efektów sposób), rozbawienia (nie mają nic lepszego do roboty niż tworzyć tłum? Toż mamy ostatnie dni lata!) i ciekawości (bo jeśli to robią, to może jednak jakiś sens widzą), więc…

- Ej, Cysia, spytajmy się ich, o co tak naprawdę im chodzi...
- Tak Tak Tak!

Szybkie ustalenie, kto zaczyna i co chcemy wiedzieć i podchodzimy.
W ten sposób poznałyśmy D. Człowieka, który jest moim absolutnym i niekwestionowanym mistrzem wrzucania w opowieść milionów dygresji. Umie to znacznie lepiej niż ja!


Taaak. Na początku zadałam pytanie, a potem słuchałam z uwagą, licząc, że może jakimś dziwnym trafem spośród plątaniny analogii i tych dygresji wyłowię odpowiedź. Nie udało się J. D. uważa, że w rozmowie chodzi o to, by „sprzedać siebie”, a niekoniecznie by odpowiedzieć na temat.

D. skończył psychologię, kocha rozmawiać z ludźmi i w sumie dlatego tu stoi, bo tu się świetnie obserwuje społeczeństwo. Kocha cały świat taki, jaki jest i jest szczęśliwy tu i teraz. Zbiera podpisy, bo uważa że światopogląd dzieci nie powinien być tak sterowany przez Kościół, jak ktoś chce w to wierzyć, to spoko, ale niech sam to wybierze. Lubi muzykę taką a taką, interesuje się mnóstwem rzeczy.
- Ale wiecie, ja jestem całkiem normalny.
- Aha - odpowiada Mary - a więc Ty jesteś normalny...? Bo my na przykład nie.
- Nie? Jak to nie? Dlaczego?
- Bo widzisz - tu pozwoliłam sobie się wtrącić - przez ostatnie 5 dni nic nie mówiłyśmy. Znaczy, no rozmawiałyśmy przez niecałe pół godziny dziennie. I tyle. (...)
Ach, ten bezcenny widok zawieszenia systemu na twarzy :)
Zdaniem D. Kościół pokazuje jedną utartą ścieżkę do nieba, a jak z niej zboczysz, no to piekło rzecz jasna na wieki Cię czeka.

Zrobiło mi się tak, jak bardzo nie lubię. Coś między przykro a złością. Jak to jest, że ludzie mają tak tragiczny obraz Boga i Kościoła? W sumie nie dziwię się, bo od dawna uważam, że tyko cudem ja trafiłam akurat na ten inny kawałek Kościoła, który pokazuje Boga...

- hej, ale to nie jest tak, że Kościół czy Bóg pokazuje jedną utartą ścieżkę. Ja na to patrzę tak, że 
jakby jest dla mnie dużo różnych ścieżek. I Bóg, który wie wszystko, wie również, która jest najlepsza. I mi o tym mówi. Stawia różne znaki na drodze. Ale ja mogę ich nie posłuchać. Mogę pójść w inną stronę, mogę pójść w ogóle w las bez drogi, mogę usiąść i siedzieć w przyjemnym grajdole. I On wtedy postawi nowe znaki. Albo wymyśli nową najlepszą ścieżkę.

I że Bóg nas wszystkich ukarze i tylko patrzy, czy nie popełniamy błędów. I Go nie widać.
No cóż. Tu się nam trochę włączył syndrom neofity, bo pół żartem, pół serio mówimy "jak to nie widać? Tu widać, o, jest we mnie i w Mary. O! I w Tobie! Pełno Boga!". A potem już serio...

- ale wiesz, jak dla mnie to ten Bóg jest trochę inny. W sensie, jest dobry. A to znaczy, że On mnie przyjmuje i kocha już teraz, taką jaką jestem. Ze wszystkimi moimi jakimiś rzeczami, których nie lubię, z grzechami, z tym że nie wierzę w Jego dobroć i miłość tak bardzo, jak On by chciał, z tym że nie przyjmuję siebie, innych... to dla Niego w ogóle nie jest problem!

Nasza rozmowa trwała 1,5 godziny. D. po krótkim czasie zorientował się, że mu nie podpiszemy tego projektu ustawy. Ale i tak z nami rozmawiał. Bo lubi rozmawiać z ludźmi. Ekstra. I nie chodziło nikomu o to, żeby innych przekonać. Właśnie porozmawiać, poznać inne spojrzenie na świat...

Swoją drogą. Jeśli mam być szczera, to ja bym coś zrobiła z religią w szkole, bo w swojej edukacji spotkałam różnych katechetów...też takich, że gdyby nie to, że już mnie wtedy trochę jezuici "ogarnęli", to bym była pierwsza, co odchodzi z takiego Kościoła, bo jego obraz taki, że nic, tylko uciekać...
A jeśli JA mam być szczera, to wywaliłabym religię ze szkół. Doświadczenie pokazuje, że potraktowanie wiary na zasadzie nauki nie przynosi żadnych, ale to naprawdę ŻADNYCH dobrych skutków. Nauczmy dzieci miliarda reguł – no dobrze, ale wtedy mają one przed sobą dwie drogi: albo pewnego dnia dojdą do wniosku, że to bez sensu, bo wolą żyć zamiast analizować życie, albo zaczną tymi samymi regułami straszyć innych. Przykład D. pokazuje, że takie zagrożenie istnieje.

Boże, jak to zrobić, żeby ludzie w Kościele słyszeli o Twojej dobroci?
D., dziękujemy! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz