sobota, 26 września 2015

Złapać wschód słońca

Z.

Z chaty trzeba było wyruszyć dalej. Niestety.

po drodze do Łopienki

Dojechałyśmy stopem do Cisnej, stamtąd na nogach do Dołżycy i do bazy studenckiej w Łopience.

* * *

Ustaliłam z Z., że chcemy jeszcze raz spróbować złapać wschód słońca. Mapa mówiła, że na szczycie Łopiennika jest punkt widokowy, więc powinno być ładnie.
Dziewczyny, które szły przez Łopiennik (szłyśmy dwoma trasami) mówiły, że straszne błoto, więc idzie się powoli.
No i będziemy szły w nocy i nie znamy drogi.
To trzeba mieć zapas czasu.
Godzinę wyruszenia ustaliłyśmy na 2:30.

W nocy co chwila się budziłam, bo bałam się, że zaśpię albo że nie będę mogła znaleźć budzika i obudzę Maję.
W końcu gdy zadzwonił budzik zorientowałam się, że dźwięk jest wielce niesprzyjający wschodowi słońca.
Krople. Deszczu. Padają na namiot.

Ech.
No ale dobrze. Nie wiedzieć, czemu, z Z. umówiłyśmy się też, że idziemy niezależnie od pogody.
Wstałam.
Wychodzę z namiotu.
O Matko.

Ile gwiazd.
Deszcz padał tylko z drzew.
A niebo było rozgwieżdżone do szaleństwa.
Pięknie.

* * *

Wyruszyłyśmy.
Las nocą jest... inny. Szłyśmy z latarkami, ale cóż z tego, skoro one nie oświetlały wszystkiego, a już na pewno nie eliminowały podejrzanych dźwięków.
Nagle zobaczyłyśmy coś.
- Ej, Marcysia, ja się boję.
- Ja też. Panie Boże, chroń nas.
Coś wyglądało jak podświetlona od środka rzeźba. Podświetlona. Nienaturalnym światłem. Trochę straszne. O tamtej porze wolałam niczego nie spotykać. Nawet człowieka. Z ludźmi w środku nocy w środku lasu też nic nie wiadomo.
No ale trzeba coś zrobić. Jeśli to człowiek, to na pewno już nas usłyszał i zobaczył latarki. Cóż. Spróbujemy iść dalej...może to nie jest nic...

No i tak. Oczywiście. Nocne zjawy mają to do siebie, że okazują się być czymś zupełnie niegroźnym.
To był kawałek tego rozgwieżdżonego nieba, które robiło się coraz jaśniejsze, bo już świtało. A gałęzie drzew się ułożyły w taki sposób, że ten kawałek nieba, który było widać, był jakimś kształtem.

* * *

Potem już było dobrze. Raz źle skręciłyśmy, ale zorientowałyśmy się dosyć szybko i wróciłyśmy na dobrą drogę.
Koniec końców na szczycie byłyśmy godzinę przed wschodem.
Co tu robić.

Tę godzinę zajęło nam zwiedzanie wszystkich szlaków naokoło, bo sam szczyt był zalesiony i chciałyśmy znaleźć dogodne miejsce do oglądania wschodu.
Ha, w końcu oglądałyśmy wschód między gałęziami drzew kucając i skacząc ana zmianę, żeby coś zobaczyć. Było śmiesznie... ;)

No ale co tam. Nieważne. Wschód słońca na szczycie wciąż leży w sferze marzeń... ale przygoda była.

Zakończona jedzeniem masy chlebowej z nutellą w środku lasu.

* * *

Jak wróciłyśmy to odkryłyśmy, że pójście spać będzie wysoce nierozsądne, bo wieczorem nikt nie pomyślał, że żeby rano była herbata na śniadanie, to ktoś musi wstać wcześniej i napalić w piecu.
Więc napaliłyśmy, ogrzewając przemoczone rosą nogi na piecu...

To też miało swój klimat. Siedzenie w dwóch bluzach przy piecu, bo cieplej, z nogami na ciepłych cegłach, z gorącą herbatą w kubku...

Dzięki Z. :)

PS zdjęć tego wschodu już nie ma, bo zepsuł mi się aparat. więc przygoda i widoki na zawsze pozostaną tylko w naszych (mojej i Z.) głowach :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz