poniedziałek, 21 września 2015

Bieszczady 2015... zanim wyruszyłam w drogę i podróż

No proszę. Półtora miesiąca po obozie znalazłam chwilę, żeby zacząć o nim trochę pisać.

Po pierwsze.
Zostawienie drużynowej samej w domu w dzień wyjazdu na obóz, jeśli wyjeżdża wieczorem, jest bardzo ryzykowne.
A przynajmniej w moim przypadku. 19 lipca myślałam, że naprawdę dosłownie oszaleję. Z niezbadanych powodów mimo nadmiaru rzeczy do zrobienia udało mi się spakować już poprzedniego dnia, pracę roczną skończyć w nocy i wszystkie ostatnie rzeczy pozałatwiać rano. Efekt był taki, że prawie całą niedzielę chodziłam bez sensu stresując się, że o czymś zapomniałam albo mogę zrobić lepiej.

W dodatku od paru dni nie mogłam dodzwonić się do G., która miała załatwić bilety na podróż. Telefon wciąż był poza zasięgiem, nie odpowiadał. Wiedziałam, że wyjechała i że do niedzieli do 15 nie ma internetu, tylko ew. zasięg, ale...
...ale w niedzielę po 15 wciąż nie odpisała na maile i nie odbierała telefonu.
Zaczęłam się martwić, że coś jej się stało. Samotne tour de Pologne na rowerze jest fajne, ale coś się może zdarzyć.
Dzwonić do jej rodziców czy nie. Dzwonić czy nie. Generalnie warto by było wiedzieć, czy mamy bilety. No i czy z G. wszystko w porządku...


W końcu zadzwoniłam. Okazało się, że żyje, wróciła, ale zepsuł jej się telefon i nie ma jej w domu. Więc wciąż nie wiadomo, co z biletami.

Do pociągu zostały 3 godziny, a tymczasem w Warszawie zrobiła się taka burza i tak waliło wszędzie dookoła, że Mama zarządziła wyłączenie wszystkich urządzeń. Świetnie. Czyli jak G. będzie do mnie dzwonić, to się wcale nie dodzwoni.
Burza się skończyła, włączam telefon, no tak, dzwoniła.
Bilety mamy.

* * *

Nareszcie. Zbiórka na Dworcu. Wszyscy przyszli. Wreszcie je widzę na oczy i już nie muszę się stresować, że się nie mogę dodzwonić, że nie odpowiadają na maile. Nareszcie zaczyna się obóz.

Jedna z mam grozi, że będzie często dzwonić. Tłumaczę, że może nie być zasięgu, może być burza, cokolwiek, więc nie zawsze odbiorę. Ale oddzwonię gdy tylko zobaczę, że ktoś dzwonił.

Idziemy na peron.
Pociąg spóźniony. 20 minut. 30... godzinę... półtorej...
Jest. Ruszyłyśmy.

* * *

Warszawa-Zagórz. Pociąg jadący tak naokoło, że aż jestem pod wrażeniem. Jechać z Warszawy za Rzeszów przez Kraków, a potem zygzakiem.
Ale dojechałyśmy wreszcie.
Z opóźnieniem.
Toteż autobus, który miał nas zawieźć do Ustrzyk już dawno odjechał.
Czekamy na następny.
Do następnego jest tyle chętnych, że się nie mieścimy. 10 z nas pojechało, 6 zostało. I stopem/stopobusem dostało się w końcu na miejsce.

Namioty, pyszny obiad ugotowany przez Z., ognisko.

Obóz.
Wreszcie.
Wreszcie się dzieje i przestaję mieć wpływ na bieg wydarzeń. Już nie można za dużo zaplanować, trzeba wreszcie żyć tu i teraz.

2 komentarze:

  1. Też uwielbiam ten moment, gdy już jestem w drodze i nie pozostaje nic innego, jak życ tu i teraz!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co nie? Jak wreszcie przestaję się tak stresować i zaczynam się cieszyć ;-) najlepiej! :)

      Usuń