środa, 23 września 2015

Bieszczady - przez Caryńską i Wetlińską

Idziemy przez Bukowe Berdo. Jeszcze dzień poprzedni...
Gdy w środku tamtej nocy położyłyśmy się spać, zaczął padać deszcz. Dopiero wtedy. Jak to się stało, nie wiem, ale to taki kolejny mały cud...

Rano, gdy się obudziłyśmy, świeciło słoneczko. Ruszyłyśmy w dalszą drogę. Powróciły stare historie z poprzedniego dnia - znów szłam sobie z ostatnim słoneczkiem i z H., usiłując motywować słoneczko do pójścia do przodu. Jakoś szło.

* * *

Było ciepło.
Po postoju zostałam zwolniona z zaszczytnego ostatniego miejsca, ale jakoś specjalnie dużo szybciej nie szłam. Podejście na Caryńską w swojej końcówce było okropne. I gorące. Słońce lało swoje promienie z nieba z siłą po prostu przeogromną... na szczęście już pod sam koniec zaczął wiać połoninowy wiatr. I zrobiło się przyjemnie. Ładnie.

AK. miała kapelusz, który, jak się umówiłyśmy,
pożyczała mi na każdym szczycie, żebym miała ładne zdjęcie ;-).
Dzięki!
No i pięknie. Połoniny są piękne. Nie lubię ich, bo nigdy nie wiem, w którą stronę patrzeć, jak widok jest na wszystkie strony...

* * *

 Na spotkanie wyszedł nam P., mąż H., który robił nam zakupy i je zawiózł na pole namiotowe, na którym miałyśmy spać kolejnej nocy. Szłam sobie przez połoninę, sama, zachwycając się widokami... spotkałam szwagra (czyli P.). Jeeej, ile prezentów wtedy dostałam. Marsa w czekotubce (tzn. po prostu tą czekotubką był, bo temperatura taka...). I jeszcze drugiego. I trzeciego na później. Matko, jakie to dobre. I picie, które nie jest wodą. No i mogłam wtedy biec dalej... ;-)

* * *

Potem wreszcie udało jej się zdzwonić z K., więc sobie siadła na szlaku i opowiadała mu wszystkie przygody... wreszcie mogła opowiedzieć komuś wszystko bez większej cenzury, bo i tak nikogo nie zna. No i to jest K...

* * *

W Brzegach Górnych już nie działo się zbyt dużo rewelacji, które można by opowiadać w ramach opowiadania o przygodach. Ale wreszcie miałam czas, żeby usiąść z całą swoją drużyną (wcześniej byłam na tym zaszczytnym miejscu... pół godziny za wszystkimi...).
I ugotowałam obiad, który dało się zjeść. W sumie ważna sprawa.

* * *

Kolejny dzień znów był pełen przygód.

Wszystko przez jedno słońce. (Tym razem nie to samo, co ostatnie słoneczko).
Najpierw słońce okazało się, że nie ma górskich butów, bo przemokły i uznało, że trzeba je wyrzucić, bo nic z nich nie będzie. Problem w tym, że w trampkach też się średnio chodzi z plecakiem po górach. Na szczęście buty się znalazły w śmietniku, H. dała słońcu swoje, wzięła jej, i można było iść.

Obóz poszedł. H. jeszcze na chwileczkę dosłownie została i miała nas gonić.
Problem w tym, że pierwsze 200 m poszłyśmy nie w tą stronę, co trzeba. Jak zaczęłyśmy wracać, to się okazało, że H. już pobiegła nas gonić. A zasięgu brak i nie ma jak jej zadzwonić powiedzieć, żeby nie pędziła, bo jesteśmy za nią, a nie przed nią (tak jak myśli).

* * *

No ale dobrze. Wchodzimy na szlak. Wspomniane słońce mówi, że jej słabo. Okej, poczekam z nią, zwłaszcza, że poprzedniego dnia jechała, a nie szła.
Posiedziałyśmy sobie przy wejściu na szlak, tzn. ja posiedziałam, ona poleżała... zjadłyśmy czekoladę, napiłyśmy się porządnie, pogadałyśmy... opowiadałam jej o swoich pierwszych obozach czy zimowiskach wędrownych (to był jej pierwszy), o tym, jak strasznie nie lubiłam wf-u...
Po jakimś czasie udało nam się ustalić, że jednak pójdziemy dziś, a nie pojedziemy. Że pójdziemy swoim tempem, będziemy odpoczywać, ale przejdziemy.
Zakładamy buty...

... i wtedy ze szlaku wyłania się ostatnie słoneczko z przyjaciółką słońca i oświadczają, że one jadą busem, bo zostały ostatnie (halo, to ja byłam ostatnia) i nie chciały iść same.

Ech. Jedna na trzy nie dam rady. Okej, pojedziemy busem. Tylko trzeba to jakoś powiedzieć H., żeby się nie martwiła. Zasięgu nie ma. Lecę do domu, koło którego spałyśmy, bo tam mają telefon. Ale H. nie odbiera, bo jeszcze nie weszła w zasięg. Czekamy.

* * *

W końcu doczekałyśmy się tego, że H. sama zeszła i do nas przyszła, bo się zorientowała, że coś nie halo. H. pojechała ze słońcami i słoneczkami, a ja wyruszyłam w pogoń za resztą. Z 1,5-godzinnym opóźnieniem. Ha.

Skwar, żar leje się z nieba, w pogodzie zapowiadają popołudniowe burze, więc muszę lecieć, żeby zdążyć zbiec z połoniny zanim przyjdą... trochę wyzwanie. Lecę. Podejście jakieś okropne. Schody... i to za wysokie schody... ileż tego jeszcze. H. mówiła, że jeśli się nie zatrzymywać za dużo, to w 1,5 godziny się wejdzie. No dobra. Oby do góry.

Schody się skończyły, kawałek wypłaszczenia, nareszcie, ale to jeszcze nie połonina... jeszcze schody z kamieni. Znowu trochę za wysokie. Wyjmuję aparat, żeby zrobić zdjęcie pt. "Kryzysy są po to, żebyśmy rozwijali się skokowo", bo jakby nie było, każdy z tych kamieni chociaż okropny, to jednak różnicę robi, czy się jest przed czy po nim... więc wyjmuję aparat, chcę zrobić zdjęcie... a zza zakrętu wbiega mi w kadr Z. skacząc i wołając, że to już koniec podejścia i już połonina.

Kryzysy są po to, żebyśmy rozwijali się skokowo...
Nareszcie.

* * *

To oznaczało również, że je dogoniłam... o.O

Po moim krótkim, ich długim postoju, ruszyłyśmy dalej
*a tu jest śmieszna historia. Ag. zauważyła, że za każdym razem one zmachane po podejściu siadają, robią postój, po jakimś czasie są już wypoczęte, ale pamiętają, że były zmęczone, a jak ja do nich dochodzę, to bez cienia zmęczenia mówię "Hej, czemu siedzimy? Idziemy dalej?".
Tajemnica chyba kryje się w tym, że jak szłam z ostatnimi słoneczkami to jednak szłam wolniej i męczyłam się mniej.
A tym razem, chociaż nie szłam wolniej, to chyba byłam tak ucieszona tym, że je dogoniłam, że było mi wszystko jedno, czy iść dalej, czy siadać. Zwłaszcza, że już koniec podejścia, a ja najbardziej nie lubię podejść.*

* * *



Z połoniny zeszłyśmy przed burzą. W zasadzie rozpadało się dokładnie w momencie, w którym doszłyśmy do wsi i miałyśmy do wyboru schronić się w sklepie albo w knajpie i pozostało nam już tylko podjęcie decyzji.
Wybrałyśmy knajpę i obiad.

* * *

Po burzy. Aparat zrobił coś dziwnego z kolorami, ale były ciekawe.
Po burzy ruszyłyśmy na ostatnie 6 km po płaskim, żeby dojść do Strzebowisk na nocleg.
Ostatni bus odjechał oczywiście 10 minut wcześniej.
Było już ciemno, ale po płaskim główną drogą można iść.

W pewnym momencie przejeżdżający busik zatrzymał się i spytał, dokąd idziemy. Do Strzebowisk. A, to nas podwiezie. Wchodzimy...
- Nas jest cztery (mówię, żeby usłyszeć, ile mamy zapłacić za tyle osób)
- Ojej, a ja jeden... mam się bać?

Ludzie są super. Pan zrobił dodatkowy kurs, bo jacyś turyści się nie zmieścili do kursowych busików, i właśnie z niego wracał.

No i doszłyśmy do Strzebowisk. Kolejny dzień skończył się dobrze... :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz