czwartek, 9 lipca 2015

Brańszczyk - miejsce, w którym wszyscy jesteśmy podopiecznymi

Ech.
Zanim napiszę o Brańszczyku ileś zdań...
Tego się nie da opisać. To, co tu będzie, to będzie zbieranina wielu zabawnych historii, które wywołały na mojej twarzy uśmiech, wielu trudnych historii, które rozrywały serce... ale tego się nie da opisać. Co innego jest to przeżywać w stanie nieprzytomnego zmęczenia, bo przez ostatnie kilka nocy spało się po 4-5 godzin (albo mniej?), co innego jest o tym pisać, a co innego o tym czytać.
I dlatego w sumie nie bardzo podoba mi się to, co niżej napisałam. Jest jakieś takie... puste. Tak wiele temu brakuje do opisu rzeczywistości. No cóż. Mimo wszystko będę próbować. Chociażby dlatego, że mnie podobne opowieści zachęciły do tego, żeby tam pojechać. I nie oddałabym za nic tych 10 dni w Brańszczyku nad Bugiem, gdzie uczyłam się kochać bez względu na porę dnia i nocy, bez względu na to, kto przede mną stoi - zdrowy czy chory, starszy czy młodszy, czy rozumie to, co do niego mówię, czy nie dociera do niego rzeczywistość... Za nic.
Więc może ktoś dzięki tej pisaninie w którymś momencie też zdecyduje się pojechać?

* * *

W drodze do Brańszczyka...HS niezdana, GAL zdany, jedziemy w inną rzeczywistość... ;-)
Brańszczyk. Mała miejscowość nad Bugiem, Dom Emeryta, do rzeki jakieś 150 metrów od ogrodzenia. Malowniczy teren, ogród, tuje, kury i gęsi, huśtawki... właśnie tam spędziłam sam koniec czerwca i kilka pierwszych dni lipca jako... wolontariuszka na wczasorekolekcjach dla niepełnosprawnych. Parę osób znajomych z DA, paru znajomych jezuitów i dużo nieznajomych osób. Ludzie po prostu niesamowici. Wszyscy. I wolontariusze i podopieczni.

Działo się tak mnóstwo, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Zanim opiszę wszystko, co najciekawsze to minie pół roku... :) większość osób tu opisywanych będzie miała różne pseudonimy, żeby wszystkich jakoś porozróżniać... na początek dwa ogólne wnioski:

Granica między wolontariuszami a podopiecznymi znika. Zniknęła. Zaciera się w tempie po prostu zastraszającym. Ja ze względu na egzaminy się spóźniłam na turnus kilka dni, ale zacieranie granicy nadrobiłam dosyć szybko... :) jak to powiedział Socjusz (chyba on): "wszyscy jesteśmy podopiecznymi". Ja bym do tego dodała, że niektórzy podopieczni czasem są wolontariuszami... ;-)


O co chodzi? Ogólnie są tu podobno dwie grupy osób: podopieczni i opiekunowie (zamiennie: wolontariusze). Podobno. Podopieczni są różni. Każdy inny. W wieku od 13-14 (chyba) do 92-93 lat. Choroby różne. Psychiczne, fizyczne, i takie i takie. Z każdym porozumiewa się inaczej i każdym opiekuje się inaczej. Niektórym trzeba tylko pomóc wstać z wózka na łóżko (albo i to nawet nie), innych trzeba karmić, myć, pomagać w toalecie...albo i inne rzeczy robić, trochę jak małym dzieciom. Przy czym mają trochę więcej lat i bardzo różnie ważą...

No i tak. Ogólnie wyglądają cudownie, mimo że inaczej niż przeciętni ludzie spotykani na ulicy. Bajer polega na tym, że po pewnym czasie przebywania tutaj wolontariusze zaczynają też wyglądać inaczej niż przeciętni przechodnie. I zachowywać się inaczej. Śmiejemy się z tak absurdalnych żartów, które w nie-Brańszczykowej rzeczywistości (waham się, czy nie napisać tu "w normalnej"... ale już nie jestem taka pewna, czy ta rzeczywistość jest normalna...) wcale nie byłyby śmieszne... a czasem nawet to podopieczni nam pomagają. A nie my im. I tu nie chodzi o jakieś wzniosłe rzeczy w rodzaju "uczymy się jak wiele daje służba innnym" albo "oni nas uczą cieszyć się z małych rzeczy". To też. Ale granice się zacierają również w sposób mniej wzniosły - po prostu Kamil na wózku jedzie do kuchni i przywozi nam wędlinę, bo usłyszał, że ktoś narzeka, że przy niedzieli jest sama pasztetowa (dodam że Kamil nie mówi; nie mam bladego pojęcia, jak to zrobił, że przekonał panie z kuchni, żeby mu tę wędlinę dały, chociaż nie była przewidziana w jadłospisie...).

Naprawdę granica między wolontariuszami a podopiecznymi się zatarła i to będzie się pojawiać jeszcze wielokrotnie jako podsumowanie różnych historii.

Chyba nigdy w życiu nie dostajemy tyle miłości, co tu jest rozdawane. Ze wszystkich stron. Jasne, są miliony trudnych momentów i ran, nie ma co ukrywać. Ale po prostu miłości to tu jest więcej niż czegokolwiek. Niż pasztetowej na niedzielne śniadanie. Już nie zliczę ile razy usłyszałam, że któryś z podopiecznych mnie lubi, czy że jestem fajna, że pięknie wyglądam, że komuś się coś we mnie podoba i w ogóle taka jestem cudowna... :) nie zliczę ile razy zostałam przytulona z przodu, z tyłu czy z boku bez ostrzeżenia. Tomek Teolog (Tomków było wielu, więc część ma ksywy) codziennie jak mówił "dzień dobry" to każdego przytulał. I nie tylko on... :) jak dodać do tego jeszcze tysiące uśmiechów, które są najpiękniejszą nagrodą za nasze wysiłki, żeby kogoś rozchmurzyć... cudowność.
Tu jakoś nikt nie ma oporów przed przytulaniem o każdej porze dnia i bez ostrzeżenia. Przed wyznaniem, że się potrzebuje przytulenia (wyżej wspomniany Tomek: "mam imieniny, przytulić" i przytulił rzeczywiście wszystkich wówczas obecnych... :) przed powiedzeniem tego samego komplementu po raz pięćsetny.

Mam jeszcze jeden wniosek, który pojawił się wczoraj wieczorem, jak Piotrek mnie pytał, co po studiach. Nagle mnie olśniło, po co ja studiuję, po co chciałam iść na akurat takie studia. Bo marzyłam o tym, żeby uczyć dzieci w szpitalu. W takiej przyszpitalnej szkole. I przypomniałam sobie, że zapisując się na Brańszczyk myślałam też o tym - sprawdzę, czy faktycznie lubię taką pracę.
Marzenie zostaje :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz