sobota, 7 listopada 2015

eM. jest. - czas na zmianę

Niniejszy post jest niejakim pożegnaniem z tym, co było i powitaniem tego, co będzie.
Ostatnio zaczęłam się zastanawiać nad tym, jak bym chciała, żeby się nazywał mój blog. Ktoś mógłby pomyśleć, że to bez sensu, przecież mam już jeden, od paru lat w dodatku, prowadzony nawet całkiem regularnie ostatnimi czasy... nawet można by się pokusić o stwierdzenie, że ten blog ma już swojego rodzaju markę (chociaż może nie na rynku), w końcu 353 lajki na facebooku nie chodzą piechotą... więc o co chodzi? Chodzi o to, że chyba w którymś momencie weszłam w jakiś nowy etap życia i ten blog się zmienił. Już nie jest tylko o uśmiechaniu. Owszem, jest o radości życia, całkiem dużo nawet. Ale.
Ale zdarza się też o smutkach.
Albo zdarza się tak po prostu.
Z bloga, który mówił, jak zostać szczęśliwym człowiekiem (umieram, jak czytam stare posty) stał się blogiem o tym, jak Marcysia jest człowiekiem. Całkiem szczęśliwym, fakt, ale w granicach normalności, tzn. czas kryzysu też się zdarza. Masz ci los. Od razu mi się włączyło "ale przecież kryzysy są dobre. bo dzięki nim się rozwijamy." i tak dalej. Jasne, są. No i dobrze. I może na tym dziś skończmy temat.
W każdym razie. Nazwa przestała mi się podobać (Uśmiechajmy się!). Tak, uśmiechajmy się, to dalej mój postulat do świata. Ale brzmienie mi się nie podoba. I już. Taki mój kobiecy humor, że gust mi się zmienił i mi się nie podoba.
Może dlatego, że wydoroślałam (cokolwiek to znaczy) i już "Uśmiechajmy się!" brzmi dla mnie dziecinnie (cokolwiek to znaczy). Nawet nie wiem, czy to dobrze, czy to źle. Zresztą co za różnica, może to ani dobrze, ani źle, najpierw trzeba uznać to, że to po prostu jest.
I nadszedł czas na zmianę.
* * *
W sumie nie jest to wcale takie proste, jak myślałam, że będzie. Skończyć coś. Nawet jak zaczynam coś nowego. Bo koniec końców, po wielu rozważaniach, postanowiłam zacząć od zera. Od nowa.
I coś się traci. Z tego starego. Choćby te 353 lajki na fejsie. I prawie 30 tysięcy wyświetleń. Niby pisałam dla siebie... ale nie ma co udawać, że to robi wrażenie. I jest trochę ważne. Nie najważniejsze wprawdzie, ale trochę ważne.
Traci się różowy kolor i stare posty (ale nie, nie kasuję tamtego z Internetu, będzie można czytać :)). Traci się charakter, który już jakiś był. Historię. Zmiany, które już były. To, jak bardzo widać, jak się zmieniałam (uwierzcie mi, widać. choćby po stylu pisania).
Ale chyba coś się zyskuje, taką trochę czystą kartkę do zapisania. Poza tym tamta historia nie zniknie. Nawet jakby zniknęła z internetów. To, co było... było. I nie da się tego tak całkiem wymazać.
Więc... zaczynam!
* * *
O czym będzie? O życiu. Tak, wiem, dosyć ogólna ta odpowiedź. Ale będzie naprawdę o życiu. Moim życiu. Całkiem szczęśliwym życiu.
Nie znikną uśmiechy z wykładów, ćwiczeń, zajęć. Nie znikną uśmiechy z duszpasterstwa, z rodziny, z życia. Bo te uśmiechy są integralną częścią mojego życia :).
Co się zmieni? W stylu pisania pewnie nic. Ja po prostu piszę tak, jak piszę. Co za truizm. Inaczej nie umiem.
Po prostu zmieniłam się ja. Już mam prawo się smucić. Denerwować. Wkurzać. Płakać. I nie mieć ku temu racjonalnych powodów. Po prostu mogę. Być sobą. Bo wkładanie siebie w nawet najpiękniejsze ramki ma to do siebie, że obcina rzeczywistość. I obcinane coś staje się iluzjąA rzeczywistość nad każdą iluzją, nawet najpiękniejszą, ma tę przewagę, że jest prawdziwa.
Więc eM po prostu jest. I może sobie być :).
I niech tak zostanie.

sobota, 31 października 2015

* * *

Siedziały w kuchni. Właściwie to na początku siedzieli. Śpiewali, grali, słuchali. Śmiali się.
Im później się robiło, tym więcej osób szło spać.
- R., a może zostaw nam gitarę? Ja Ci wezmę do Warszawy...
- Okej, możemy tak zrobić. No, tak, zróbmy tak, to jest dobry pomysł.
W końcu o 1 w nocy zostały same. Dwie M.


* * *

I grały dalej.
Muzyka brzmiała. W zasadzie nie wiadomo, dlaczego... dlaczego śpiewały piękniej niż zwykle. Zazwyczaj umiały śpiewać czysto i ładnie. I nie fałszować. Ale tym razem ten śpiew był jakiś taki... piękniejszy. I pełniejszy. Cokolwiek to znaczy.

Śpiewały to, co miały w sercu, każda szła swoją drogą, ale czasem niespodziewanie spotykały się na tych samych motywach... czasem, nie umawiając się, zaczynały jednocześnie śpiewać to samo zdanie.

Nie umawiając się... skończyły.
Nie umawiając się... siedziały w milczeniu.


* * *

"No więc. Miłość istnieje. Dla mnie też. (A jednak)" (MJ)
I dla mnie. Też. (ja)




piątek, 30 października 2015

Innymi słowy...

...musimy zdawać sobie sprawę z tego, że...

czyli uśmiechy z historii średniowiecznej Polski. Prowadzi prof. RM.

Na stole leży 30 centymetrowy stos książek. Wchodzi profesor:
- Tak mało? Muszę interweniować.
I poszedł do lektorium. Było jeszcze drugie tyle.

Dyskutujemy o początkach państwa jako takiego. "System podatkowy", a właściwie daniny...
- To jest tak jak obecnie, proszę Państwa. To nie jest żaden dar, że ja wpłacam coś do Urzędu Skarbowego.

Czytamy źródło. Tym razem Geograf Bawarski. Jest tam wykaz rozmaitych plemion razem z tym, ile które plemię ma civitas (grodów/miast/nie wiadomo, co autor przez to rozumiał). Przeczytaliśmy już o iluś takich plemionach...
- Czesi, 15 grodów. To jest bardzo interesujące, wiedzą Państwo?
No i faktycznie, ze względów archeologicznych i w szerszym kontekście źródłoznawczym to jest faktycznie interesujące. Niemniej, zabawnie to zabrzmiało w momencie, w którym czytamy i czytamy o tych plemionach i grodach, właściwie nic więcej o tych plemionach nie wiadomo, a tu bach, Czesi, 15 grodów, informacja wygląda tak standardowo jak na to źródło, a tu się okazuje, że to ciekawe.

wtorek, 27 października 2015

PG & AG, czyli analiza matematyczna

Uśmiechy z analizy. Z wykładów i z ćwiczeń... :)

Wprowadzenie do pierwszego wykładu:
"To jest przedmiot, który wymaga przemeblowania głowy. I to przemeblowanie trwa."

"I na tych granicach siedzą wielkie działy matematyki"

"Analiza się zajmuje opisem ciągłych procesów" (to jest żart typu hermetycznego, nie wszyscy go muszą rozumieć... i wcale nie chodzi o znajomość matematyki...)

[o kwantyfikatorach polskich, używanych w okresie międzywojennym; teraz są już inne, międzynarodowe] "Te kwantyfikatory mają mnóstwo zalet (...wymienianie) ale mają jedną wadę: nie przyjęły się na świecie."

Będą konsultacje. Dr PG zachęca do tego, żeby z nich korzystać:
Każdy z nas bez najmniejszego wahania i z pewną radością udzieli Państwu pomocy. Ja rozumiem, że może to wywoływać w Państwu pewien lęk, przed powiedzeniem prowadzącemu, że się czegoś prostego nie rozumie... ale wiedzą Państwo, to jest podobny rodzaj strachu, jak przed pójściem do spowiedzi. Ten słuchający ksiądz w konfesjonale naprawdę wszystko już słyszał i nic go nie zdziwi...

niedziela, 25 października 2015

Studia trochę uśmiechnięte

Co ja tu robię...
...zadaję sobie to pytanie od dni dwudziestu pięciu. To znaczy od 1. października.

W zeszłym roku wszyscy ze starszych lat mówili, że jak już się przetrwa I rok, to już potem będzie łatwo i przyjemnie.
Aha.
Bardzo śmieszne, ale nie.

Ćwiczeń jest więcej, w dodatku źródła się czyta po tej pięknej łacinie a nie po polsku, więc trzeba je tłumaczyć, nie daj Boże prowadzący literaturę przedmiotu poda angielską, którą się bądź co bądź wolniej czyta... No nie, no po prostu nie jest łatwiej. A egzaminy z epok - co z tego, że może prostsze, skoro są 2 w roku, a nie jeden...?

* * *

No nic. Dość okropnie jest, ale czasem śmiesznie. I starym dobrym zwyczajem to "śmiesznie" zapisuję na marginesach, na końcach zeszytów czy w środku notatek. Nowi koledzy i koleżanki powoli odkrywają, że to, że zawzięcie notuję, to nie znaczy, że mam notatki...

...i mamy w tym roku nowych bohaterów uśmiechniętych.
Mam zaszczyt Państwu przedstawić:

sobota, 24 października 2015

Milcząc w codzienności

Na początek wszystkich, którzy nie lubią czytać o Bogu od razu ostrzegam, że o Nim będzie.

Rzeczywistość jest pełna Boga.
Kipi. Bogiem.

Chodziło to trochę za nią od pamiętnych pięciu dni na przełomie sierpnia i września. Że tak jest. Jechała tramwajem i taka myśl "Rzeczywistość jest pełna Boga". I szuka. Patrzy.

Strasznie trudno jest czasem uchwycić Go wśród miliona docierających do nas sygnałów. W rekolekcyjnej ciszy w Suchej, w lesie, gdy nikt nie mówił, nie dzwonił, nie pisał... gdy nie czytało się nic ponad to, co trzeba... było lepiej słychać. Lepiej? A może inaczej? Inaczej. I lepiej. Łatwiej było usłyszeć, bo serce było nastrojone na dobrych falach i odbierało ten piąty wymiar rzeczywistości. Muzykę, której nie słychać uszami.

Wróciła do Warszawy i okazało się, że tutaj też jest. "Prawdziwie Pan jest na tym miejscu, a ja nie wiedziałem" (Rdz 28,16). Że ta codzienna rzeczywistość też jest pełna Boga. Tylko... jakoś tak, inaczej. Ciężko się do tego przyzwyczaić. Trudno to dostrzec. Ale, kurczę, jednak ojciec miał rację, naprawdę jest. Chociaż często jej nie rozumie.

***

Zachorowała. Na jakieś przeziębienie-zapalenie gardła-krtani-czegoś. Objawiało się to chrypką i katarem. Poza tym żyła normalnie. Chodziła na zajęcia, latała załatwiając różne sprawy. Ale był taki niezwykły dzień...

piątek, 23 października 2015

Ciekawostki z wirtualnego życia DA DĄB

hehehe... Marcysia została szefem PR-u Duszpasterstwa DĄB. Oznacza to więcej roboty i więcej... zabawy! Naprawdę, bo całkiem ciekawe rzeczy można odkryć.

Ogólnie zaczęło się od tego, że jakoś na pielgrzymce ojciec się mnie spytał, czy bym chciała. Się tym zajmować. Zastanowię się. Okej. Minął miesiąc, zastanowiłam się, zgodziłam się.

Teraz sobie myślę, że zastanawiałam się zupełnie bez sensu, bo dopiero po tym, jak się zgodziłam zaczęłam patrzeć na stronę i na fejsa, jak tego jest dużo do ogarnięcia. Ile trzeba zmienić, czy coś. Ekipa zeszłoroczna zrobiła kawał roboty, ale jakoś tak to jest z robotą, że powoli jej ubywa... :P No ale dobrze. Cieszę się. Jakoś mnie taka robota cieszy :D.

Przy przeglądaniu różnych rzeczy zdarzyło mi się zobaczyć kilka ciekawostek.

1. Ojciec nas nie lubi

Patrzę na fanpage na fejsie. Wszystko fajnie, klikam "zaproś znajomych do polubienia strony". W końcu jak mam ją prowadzić, to zaproszę. Przynajmniej tych, którzy są w DA i z niezbadanych powodów strony tej jeszcze nie lubią.
Klikam i klikam zaproszenia, przy części osób widnieje adnotacja "lubi to" albo "zaproszony".

Aż tu nagle facebook mi proponuje, żeby zaprosiła do polubienia ojca duszpasterza.
Co takiego? - przecieram oczy ze zdziwienia. No faktycznie, mogę. Patrzę u niego na profilu w polubieniach - nie ma... o.O

G., który w zeszłym roku zajmował się PR-em utrzymywał, że ojciec lubi, bo jest administratorem. Ale że można być administratorem i nie lubić, to ja wiem, bo testowałam z fanpage'em swojego bloga. Hmm...

...no nic. Przyszła Mała Rada, obradujemy intensywnie, nad PR-em też i nagle mi się to przypomniało.

- Ojcze...wejdź na naszą stronę na fejsie...
- Okej.
No i zobaczyłam. Przycisk "lubię to". Ha, czyli nie lubi.
Radość nie miała granic.

2. Odsłony strony www

Jak tak zaczęłam się zajmować stroną www i najpierw ją przejrzałam na wszystkie sposoby X razy... to zauważyłam, że coś jest nie tak z liczbą odsłon witryny. Mianowicie: skacze. Raz jest 400 tysięcy, innym razem tak około 200 tysięcy. Szaleńczo spada, a potem wzrasta nie wiadomo, dlaczego.
Stanowi to dla mnie tajemnicę. Żeby było śmieszniej, nie umiem nic z tym zrobić. No ale cóż, zabawa trwa, jest nadzieja, że oprócz mnie ktoś to zauważył i ma lepszy humor dzięki obserwacji szczegółowej zjawiska.

3. Fanpage remontu

To też swego czasu zrobiło mój dzień, jak wpadam spóźniona do DA na Małą Radę, patrzę uszczęśliwiona, że się jeszcze nie zaczęła, bo ojciec ma jakichś gości.
Po dość krótkim czasie słyszę:
- Marcysiu! Chodź tu na chwilę!
Idę.
Okazało się, że goście będą prowadzić na fejsie stronę dot. remontu. I mam im przesyłać informacje.
Ogarniacie to? Fanpage remontu! Wspaniała sprawa :D. Żeby było śmieszniej, chyba faktycznie ma sens. Polecam Dąb w remoncie

Tak.
Na razie tyle. Ciekawych rzeczy było znacznie więcej, ale nie będziemy tutaj kulisów PR-u odsłaniać. Wszystko, co opisane, mógł/może znaleźć każdy użytkownik internetu ;-). A tymczasem zapraszam aby polubić na facebooku Duszpasterstwo Akademickie DĄB :D

Agentka od PR-u.
Jednak okulary przeciwsłoneczne dają +5 do lansu :)

czwartek, 22 października 2015

"Cysia, patrz, kto nas uratował..."

Me & Mary, piszę ja.

No więc tak. Powspominajmy wakacje.
Byłyśmy razem z duszpasterstwem DĄB na wyjeździe w Tatrach. Chodziliśmy dużo po górach, dużo się śmialiśmy i w ogóle.

Jakoś tak wyszło, że po paru dniach obie potrzebowałyśmy samotności. Żeby sobie coś przemyśleć. Na szczęście umiemy milczeć we dwie (cudowna sprawa! polecam gorąco mieć osobę, z którą można milczeć bez skrępowania). Więc poszłyśmy we dwie w góry. I góry, i samotnie, i bezpiecznie.

Wiało.
Bardzo wiało.
Bardzo bardzo wiało.

niedziela, 11 października 2015

Dawno mnie tu nie było

I trochę nie mam weny. Kilka notek jest "w przygotowaniu", ale z różnych powodów nie mogę ich dzisiaj skończyć...

Ale znalazłam w Warszawie:








Warszawskie ulice czasem są fajne.
A to był przystanek autobusowy GUS w kierunku Dw. Zachodniego (ten pod spodem, co portrety pisarzy wiszą).

To jest super, że nie trzeba nigdzie daleko jechać, żeby znaleźć coś sensownego. Wystarczy się rozejrzeć. Cały świat do nas mówi. Trzeba tylko usłyszeć...

#uważność :)

środa, 30 września 2015

"A więc Ty jesteś normalny? Bo my na przykład nie..."

Szanowni Państwo, Drodzy Czytelnicy!
Mam zaszczyt przedstawić Mary, to znaczy Marysię, z niezbadanych powodów zwaną czasem Marcysią... moją przyjaciółkę. Poniższą notkę napisałyśmy we dwie. To, co napisała Mary jest napisane kursywą, a to co ja - "normalnie". Dobrego czytania! :)

* * *

Rozmowy z patelni. Najlepsze.
To jest taka sytuacja, że idziesz z kimś, z kim uwielbiasz rozmawiać, bo Cię rozumie... i uwielbiasz z nim milczeć, bo Cię rozumie.
Po czym wpadacie na niecodzienny pomysł i nie myśląc zbyt wiele (czyli jednak trochę myśląc) wcielacie go w życie.
Tak było i tym razem.
Ale od początku.

5 dni milczenia. No, jakieś 20-30 minut się rozmawiało. Resztę się myślało, modliło, spało, chodziło na spacery, jadło, walczyło, umierało, powstawało... Nazywa się to Fundamentem. Takie rekolekcje w milczeniu. Prowadzą jezuici.

Wracałyśmy z Mary pociągiem. W Kutnie wsiadła trochę starsza od nas dziewczyna. Mega sympatyczna. Opowiadała nam pół swojego życia, robiła wrażenie dość beztroskiej i szczęśliwej. 
Wspaniałe.

Wspaniałe. Bo my grzebiemy w jakichś duchowościach, chcemy ustalić, co to znaczy być wolnym albo czym jest miłość, czy słowo „powinność” powinno istnieć (może powinnam twierdzić, że nie ma „powinnam”? – oto jest pytanie
), czytujemy pisma jakiegoś szesnastowiecznego mistyka i próbujemy nauczyć się czegoś, co zwie się „rozeznawanie”. Jednym słowem – kombinujemy i szukamy. A tu dla kontrastu okazuje się, że tragedią niemal życiową może być pęknięty ekran nowego telefonu. Można i tak. I też jest dobrze.


Wysiadłyśmy z pociągu, idziemy do metra. Mamy mnóstwo czasu na życie i dużo wolności. Idziemy powoli, dużo wolniej niż ktokolwiek naokoło. Trochę tworzymy zator. Ależ ludzie w Warszawie się spieszą. Niby to wiem, ale wtedy zauważyłam mocniej niż zwykle. W końcu ostatnie 5 dni jak gdzieś szłam to w tempie spacerowo-randkowym albo i wolniej.

Doszłyśmy na Patelnię (to taki plac przed wejściem do metra centrum. Mnóstwo ludzi, gość grający na krześle, zbierają podpisy, dużo akcji). Tradycyjnie mieszanka społeczna. Podpisy zbiera korwin, pis, świecka szkoła. Obok montuje się kościół uliczny...
Patrzymy na parasol świeckiej szkoły.


Jak jesteś po pięciu dniach wypełnionych milczeniem i rozmyślaniem o naprawdę pokręconych w swej doniosłości sprawach, i widzisz napis typu „Szkoła ma być świecka”, to dopada cię mieszanka irytacji (bo znowu ktoś ma „ateistyczno-społeczny problem” i rozwiązuje go w dość absurdalny i raczej nie przynoszący efektów sposób), rozbawienia (nie mają nic lepszego do roboty niż tworzyć tłum? Toż mamy ostatnie dni lata!) i ciekawości (bo jeśli to robią, to może jednak jakiś sens widzą), więc…

- Ej, Cysia, spytajmy się ich, o co tak naprawdę im chodzi...
- Tak Tak Tak!

niedziela, 27 września 2015

Pożegnać Bieszczady... na ile?

Obóz nieuchronnie miał się ku końcowi.

Pojechałyśmy jeszcze na koniec do Soliny z planem odpoczęcia i wysłonecznienia się na plaży. Jakieś kajaki, coś...

Spałyśmy na czyjejś łące. G. napisała do wszystkich możliwych ludzi w Solinie, gdzie tam można spać możliwie tanio i załatwiła nam nocleg za darmo. Solinianka Villas & Spa zaoferowało nam miejsce na namioty za darmo, w zamian za to, że w relacjach z obozu o nich wspomnimy, że to oni (wspominamy, dziękujemy!).
Wprawdzie był problem z łazienką, ale od czego są strumienie...

Pogoda pokrzyżowała nam plany i koniec końców ostatniego dnia zamiast plażować zrobiłyśmy spontaniczne tańce pod wiatą połączone z nauką gry na flecie poprzecznym (prawie nauczyłam się grać "sto lat", ale super).

Pojechałyśmy do Zagórza i stamtąd do Warszawy, kolejny raz tym pociągiem, który jedzie tak naokoło, że już bardziej się nie da.

W Boguchwale przyszła na peron Ula, która kiedyś była drużynową Zuzi, a teraz tam mieszka.

Odbyło się mnóstwo ważnych rozmów...
...i koniec.

* * *

Góry trzeba było pożegnać.
Ale nie na długo - po dwóch tygodniach znów je zobaczyłam :). Wprawdzie Gorce, nie Bieszczady, ale...
...ale kawałek mnie w Bieszczadach został. Pewnie jeszcze tam wrócę. I mam nadzieję, że nie będę musiała na to zbyt długo czekać.

Bo wiecie, chata.


sobota, 26 września 2015

Złapać wschód słońca

Z.

Z chaty trzeba było wyruszyć dalej. Niestety.

po drodze do Łopienki

Dojechałyśmy stopem do Cisnej, stamtąd na nogach do Dołżycy i do bazy studenckiej w Łopience.

* * *

Ustaliłam z Z., że chcemy jeszcze raz spróbować złapać wschód słońca. Mapa mówiła, że na szczycie Łopiennika jest punkt widokowy, więc powinno być ładnie.
Dziewczyny, które szły przez Łopiennik (szłyśmy dwoma trasami) mówiły, że straszne błoto, więc idzie się powoli.
No i będziemy szły w nocy i nie znamy drogi.
To trzeba mieć zapas czasu.
Godzinę wyruszenia ustaliłyśmy na 2:30.

W nocy co chwila się budziłam, bo bałam się, że zaśpię albo że nie będę mogła znaleźć budzika i obudzę Maję.
W końcu gdy zadzwonił budzik zorientowałam się, że dźwięk jest wielce niesprzyjający wschodowi słońca.
Krople. Deszczu. Padają na namiot.

piątek, 25 września 2015

Chata na końcu świata

Jak planowałyśmy obóz to Maja mówiła, że jest to absolutnie unikalne miejsce na Ziemi.
Albo nie doceniłam tej informacji, albo w wirze zdarzeń obozowych zapomniałam o tym, że takie jest.
Wszystko jedno, jak to było.
W każdym razie jak doszłyśmy do chaty w ten środek nocy, mając pioruny ze wszystkich stron, rozbiłyśmy namioty i weszłyśmy do środka...


...to poczułam, że to jest moje miejsce na ziemi. Dom o Zielonych Progach śpiewa, że "gór co stoją, nigdy nie dogonię, znikających punktów na mapie, i chaty by nazwać ją swym domem, do której żaden szlak by nie trafił...".
Otóż okazuje się, że taka chata jednak istnieje.
No, jest przy szlaku.
Ale poza tym spełnia wszelkie warunki ;-).

czwartek, 24 września 2015

Bieszczady - dzień odpoczynku i dzień wyczynu

Kolejny dzień był spokojny. Przejechałyśmy się konno, zrobiłyśmy pranie, na spokojnie dobry, dwudaniowy obiad, zajęcia jedne i drugie... napisałyśmy listy do G., której nie mogło być z nami na obozie...

Wiedząc, że kolejnego dnia mamy do przejścia naprawdę BARDZO dużo, poszłyśmy spać wcześnie. Bo pobudka była ustalona na 6 rano...

* * *

...ale tutaj się zaczyna opowieść o tym, jak pierwszy (i być może ostatni) raz w życiu udało mi się kogoś wkręcić.

Nasza trasa miała zaczynać się od wejścia na Jasło. A Jasło ma tę właściwość, że jest z niego widok na wszystkie cztery strony świata. I wymarzyłam sobie, że chciałabym tam być na wschodzie słońca... ale słońce wschodziło przed 6... bo o 4:51. Podchodzi się dwie godziny, a zatem o 3 trzeba wyjść, czyli w tempie alarmowym o 2:20 trzeba wstać.

Więc o 2:15 zadzwonił mi budzik i latałam po całym domu (akurat nie spałyśmy w namiotach), po wszystkich pokojach, ogłaszając alarm plecakowy.
Cudo.

I nikt się wcześniej nie domyślił...!

Więc poza tym, że byłam niewyspana tak jak wszyscy, miałam ten jeden raz w życiu dziką satysfakcję z tego, że no właśnie.

* * *

Ech.
Potem się zaczęła mniej przyjemna część tego dnia. W nocy się bardzo miło szło. Była dogodna do chodzenia temperatura, a nie ten straszny upał... idziemy z latarkami, bez szlaku, bo już poza parkiem narodowym i szlaków mniej... nagle kilkanaście metrów ode mnie zerwał się koń. Matko Święta jak się przestraszyłam. Pobiegł gdzieś (uff). Przez kolejny miesiąc myślałam, że po prostu był za zagrodą, ale dziewczyny mówią, że nie.

Prowadziłam. Z mapą. Na azymut. W nocy. Nie wiedziałam, że potrafię, ale H. powiedziała, że tak ma być i chyba trochę nie miałam wyboru. Wyczyn! :)

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie znane nam już słoneczko. Które szło wolniej niż ktokolwiek, a w nocy i bez szlaku nie byłoby dobrze się rozdzielać.

Ech.
Skutek jest taki, że na wschód słońca na Jasło jeszcze kiedyś będę musiała wstać i wejść, bo o wschodzie słońca to my byłyśmy gdzieś w połowie drogi. No nic. Na szczęście akurat był to prześwit w lesie, więc i tak było ładnie...

Naprawdę ładnie.

środa, 23 września 2015

Bieszczady - przez Caryńską i Wetlińską

Idziemy przez Bukowe Berdo. Jeszcze dzień poprzedni...
Gdy w środku tamtej nocy położyłyśmy się spać, zaczął padać deszcz. Dopiero wtedy. Jak to się stało, nie wiem, ale to taki kolejny mały cud...

Rano, gdy się obudziłyśmy, świeciło słoneczko. Ruszyłyśmy w dalszą drogę. Powróciły stare historie z poprzedniego dnia - znów szłam sobie z ostatnim słoneczkiem i z H., usiłując motywować słoneczko do pójścia do przodu. Jakoś szło.

* * *

Było ciepło.
Po postoju zostałam zwolniona z zaszczytnego ostatniego miejsca, ale jakoś specjalnie dużo szybciej nie szłam. Podejście na Caryńską w swojej końcówce było okropne. I gorące. Słońce lało swoje promienie z nieba z siłą po prostu przeogromną... na szczęście już pod sam koniec zaczął wiać połoninowy wiatr. I zrobiło się przyjemnie. Ładnie.

AK. miała kapelusz, który, jak się umówiłyśmy,
pożyczała mi na każdym szczycie, żebym miała ładne zdjęcie ;-).
Dzięki!
No i pięknie. Połoniny są piękne. Nie lubię ich, bo nigdy nie wiem, w którą stronę patrzeć, jak widok jest na wszystkie strony...

* * *

 Na spotkanie wyszedł nam P., mąż H., który robił nam zakupy i je zawiózł na pole namiotowe, na którym miałyśmy spać kolejnej nocy. Szłam sobie przez połoninę, sama, zachwycając się widokami... spotkałam szwagra (czyli P.). Jeeej, ile prezentów wtedy dostałam. Marsa w czekotubce (tzn. po prostu tą czekotubką był, bo temperatura taka...). I jeszcze drugiego. I trzeciego na później. Matko, jakie to dobre. I picie, które nie jest wodą. No i mogłam wtedy biec dalej... ;-)

* * *

wtorek, 22 września 2015

Bieszczady - "A teraz sobie myślę o tym, że moja Mama zawsze mi powtarza..."

Rano Z. i G. wyruszyły do Cisnej z wielkim worem naszych niepotrzebnych rzeczy, aby wysłać je do Warszawy. 11,5 kilogramów zbędnych ubrań/czegokolwiek. Dobrze się tego pozbyć już na początku... ;)

Tymczasem reszta ruszyła do Wołosatego, weszła na szlak i... się zaczęło. Pierwsze podejście. Fakt, strome. Trochę byłam zmęczona. Trochę sama się bałam o swoją kondycję. Miałam iść ostatnia, ale w końcu ostatnia była H.

Po drodze okazało się dużo różnych rzeczy.

Na przykład P. sobie przypomniała, że nie wzięła leków rano i teraz jej trochę słabo. To znaczy, już wzięła, ale jeszcze nie zaczęły działać. Matko Święta, P., poczekaj! Lepiej dojść później niż wzywać GOPR.
Zamieniłyśmy się z P. plecakami, żeby miała trochę lżej (ach, mój kręgosłupie, jesteś taki pomocny! przynajmniej mogę komuś dać lżejszy plecak...). Idziemy dalej i natykamy się na nasze cztery towarzyszki, które odpoczywają po drodze. O nie, odpoczynek miał być po godzinie. Trzeba iść. Powoli, ale iść, przecież tak jest mądrzej i się mniej męczy...!!!

Idziemy! :)
Nie dało się. Siedzą dalej. Bez miłosierdzia oświadczyłam, że max. 5 minut odpoczynku, a po tych 5-ciu minutach z jeszcze większym brakiem miłosierdzia zmusiłam wszystkich do pójścia dalej.

poniedziałek, 21 września 2015

Bieszczady 2015... zanim wyruszyłam w drogę i podróż

No proszę. Półtora miesiąca po obozie znalazłam chwilę, żeby zacząć o nim trochę pisać.

Po pierwsze.
Zostawienie drużynowej samej w domu w dzień wyjazdu na obóz, jeśli wyjeżdża wieczorem, jest bardzo ryzykowne.
A przynajmniej w moim przypadku. 19 lipca myślałam, że naprawdę dosłownie oszaleję. Z niezbadanych powodów mimo nadmiaru rzeczy do zrobienia udało mi się spakować już poprzedniego dnia, pracę roczną skończyć w nocy i wszystkie ostatnie rzeczy pozałatwiać rano. Efekt był taki, że prawie całą niedzielę chodziłam bez sensu stresując się, że o czymś zapomniałam albo mogę zrobić lepiej.

W dodatku od paru dni nie mogłam dodzwonić się do G., która miała załatwić bilety na podróż. Telefon wciąż był poza zasięgiem, nie odpowiadał. Wiedziałam, że wyjechała i że do niedzieli do 15 nie ma internetu, tylko ew. zasięg, ale...
...ale w niedzielę po 15 wciąż nie odpisała na maile i nie odbierała telefonu.
Zaczęłam się martwić, że coś jej się stało. Samotne tour de Pologne na rowerze jest fajne, ale coś się może zdarzyć.
Dzwonić do jej rodziców czy nie. Dzwonić czy nie. Generalnie warto by było wiedzieć, czy mamy bilety. No i czy z G. wszystko w porządku...

czwartek, 10 września 2015

Wielka lista vol. 2

To tak do posłuchania do czytania tego, co niżej.

Właśnie zaczęłam prawdziwe wakacje bez egzaminu nad głową! Nowa rzeczywistość (ostatnio tak było 11 miesięcy i 9 dni temu) do mnie chyba jeszcze nie dociera.

W czerwcu napisałam przed egzaminem, komu chcę podziękować (do przeczytania TUTAJ).
A przez wakacje tych osób się trochę namnożyło :-)

Powtórzę podziękowania dla Pana Boga - Taty. Za wakacje. Bo były super, mimo, że z egzaminem nad głową. Jednak tak bardzo się nie zmieniły (oprócz świadomości egzaminu wiszącego nad głową. Ale tą się dało przeżyć). I w ogóle.

Dziękuję wolontariuszom i podopiecznym z Brańszczyka za wspaniałe dni zaraz-po-egzaminie, które swoją intensywnością skutecznie oderwały mnie od myślenia o tym, że "coś" mi się nie udało :-). To za to mogę podziękować w kontekście egzaminu. A poza tym jesteście super i baaardzo się cieszę, że mogłam z Wami być i uczyć się pomagać i kochać.

I ludziom, którzy przyjechali na warsztaty z JDMów do Warszawy, za wspólne śpiewanie! Że mogłam sobie do Was przychodzić na chwilę rano czy wieczorem i się razem z Wami modlić, że się za mnie modliliście i dałam radę napisać te dwie prace w tydzień... ;-).

Dziękuję Ostoi i Podniebnemu Szlakowi i Hani i Mai za super obóz w Bieszczadach (i Panu Bogu za pogodę i widoki), za wspólne przygody i... :)

Grupie Szarej za pielgrzymkę. Za wspólne "iście" w tym niewyobrażalnym upale. Za modlitwę w moich intencjach. Super ;-) Bóg słucha!

Mamie i Jagusi za robienie w górach wszystkiego, żeby mi ułatwić życie z nauką z widokiem na Tatry :)

I mojemu tutorowi, że trzymał kciuki i wspierał.

Dobra, niech będzie. JEZUITOM. Za to, że rozwalają. (I Panu Bogu, że składa...)

I na koniec Mary dużo miłości (skoro Cię już nie denerwuje), za to, że była gotowa mnie ratować i się ze mną cieszyć, zależnie od okoliczności.

No i co?
I dr. hab. PJ. Za przemiłą [dla mnie] rozmowę i 3 w USOSie.

Czuję mnóstwo, mnóstwo radości :)


sobota, 5 września 2015

Wzdychać czy nie wzdychać...?

Uwaga, będzie o modlitwie i moim małym bulwersie.

Na fejsie jest dużo różnych rzeczy [truizm, wiem], między innymi taka grupa, na której się wstawia intencje, które się ma i wtedy wszyscy inni, którzy w tej grupie są (a ludzi jest dużo, ponad 12 tysięcy), i którym się akurat to wyświetli, się w tej intencji modlą. Klikają "lubię to", komentują, że się będą modlić i wspierają. Super! Naprawdę i bez ironii [w tym akapicie 4 razy użyłam słowa "który" w różnych formach, Marcysiu, gratulujemy stylu i bogatego słownictwa]

Czasem ktoś oprócz intencji proponuje jakąś formę modlitwy. Chyba zazwyczaj chodzi mu o to, że "nie potrzebuje jej dużo" - to znaczy, nie pisze "odmówcie proszę choć jeden różaniec" tylko "choć jedną zdrowaśkę". Okej, nie wszyscy muszą lubić zdrowaśki, ale to chyba taki symbol krótkiej modlitwy po prostu.

Ale często się zdarza tak, że ktoś pisze "Bóg zapłać za każde westchnienie". Albo "westchnijcie, proszę".

czwartek, 3 września 2015

jest OBECNY

No nie mogę.


Na początku sierpnia siedziałam nad starożytną Grecją i w przerwach słuchałam konferencji z pielgrzymki. Na jednej z nich było o tym, że JEST OBECNY. I chociaż prawie leżałam ze śmiechu na podłodze jak słyszałam, że ojciec Romek literuje słowo OBECNY, żeby wszyscy lepiej tę cudowną prawdę zapamiętali, to po paru godzinach wkurzona na tę całą naukę w wakacje i w ogóle postanowiłam sobie to jednak zapisać wielkimi literami. Czerwonymi. Położyłam kartkę obok notatek, okej, Panie Boże, jesteś tutaj, obok, tak, super. Kartko, nie ruszaj się.

Następnego dnia słuchając kolejnej konferencji dopisałam, że "za darmo". Co z tego, że słyszałam miliony razy, przytłoczona starożytnością mogę zapomnieć.

Po paru dniach spakowałam wszystko, dojechałam na pielgrzymkę, doszłam do Częstochowy, pojechałam w góry. Się uczyć. Siedziałam na tarasie (z widokiem na Tatry, cudnie!), wyjmuję notatki z teczki... znowu starożytność... i wypada mi ta kartka.

Potem wypadała mi chyba prawie codziennie. W ogóle to trochę niezwykłe, bo zawsze w jakimś totalnie beznadziejnym momencie, kiedy, wybaczcie (a raczej wybacz Boże), naprawdę o tym nie myślałam. Niemniej za każdym razem przypominał mi się wtedy ten moment, kiedy ojciec to literuje i było lepiej.

A potem pojechałam na 5 dni milczenia, Bóg był OBECNY, no jasne, tak bardzo że aż ała, no cudowność. Ale z Narnii trzeba było wrócić, dziś rano wyjmuję notatki, rozkładam... a tam... dobrze znajoma kartka, że "jest obecny za darmo".
Ha, tym razem o tym pamiętałam (ding-dong, fanfary, dziękuję). Ale i tak zrobiło się jeszcze radośniej.

No i co? I znowu ojciec miał rację (ręce opadają :D), jest obecny tu tak samo jak tam, i po prostu tak bardzo że aż się wylewa. Ewentualnie wysypuje. Z notatek.

Ech, macie tu tę konferencję, a co: https://www.youtube.com/watch?v=D5-aP-Cj8OU.

PS może kiedyś znajdę chwilę, żeby coś napisać z tego, co się działo przez ostatnie półtora miesiąca. Może. Kiedyś. W sumie nie ma znaczenia, skoro jest obecny zawsze i wszędzie i działa non stop, więc i na bieżąco będzie co opisywać... ;-)

wtorek, 4 sierpnia 2015

Kiedy Sparta staje się Spartą?

To pytanie zadane przez autorów podręcznika nie daje mi spokoju :).
Jak można w ogóle o coś takiego pytać. Czy jest możliwe, żeby Sparta nie była Spartą? Czy dowolny X może nie być sobą, Xem znaczy się?

Wtedy istniałby przedmiot sprzeczny.
I zbiór pusty miałby jakiś element.
I nie byłby pusty.

A to bardzo dużo zmienia. W matematyce. I w filozofii.

Koniec.





PS odpowiedź na to pytanie brzmi standardowo: nie wiadomo.

sobota, 1 sierpnia 2015

Po co w Brańszczyku chodzić do sklepu? - brańszczykowe opowieści, część kolejna

Mniej więcej codziennie, zwłaszcza jeśli nie leje, na tarasie po obiedzie formuje się silna grupa pod wezwaniem X złożona z dzielnych podopiecznych i wolontariuszy, którzy po zebraniu całej kompanii i doliczeniu się wszystkich (oraz tego, czy jest wystarczająco dużo wolontariuszy do pchania wózków) ruszą na wielce daleką wyprawę do sklepu. No dobrze, nie jest tak tragicznie, wyprawa nie tak daleka i wcale nie trzeba być takim ultra dzielnym. Tylko czasami jak wolontariusz jest zmęczony, to wolałby posiedzieć w cieniu zamiast pchać wózek w pełnym słońcu.

Ale nic na darmo.
Bo jak się w tym skwarze dotrze do sklepu to można kupić lody. Chociaż nie jest to takie proste, bo najtrudniejsza część podróży to właśnie ta w sklepie. Sklep nieduży, z dwa wózki się zmieszczą... ale nie osiem. Więc jeśli wolontariusz nie zorientuje się przed wjechaniem do sklepu w sytuacji w środku, to bywa ciężko - trudno się z wszystkimi wyminąć. Ale się da :).

No więc w Brańszczyku w sklepie kupuje się lody. Często też ciastka, soki, colę, chipsy... co kto lubi i na co ma ochotę.

Jednak pewnego dnia moja pani Aniela (lat 80+) przebiła absolutnie wszystkich. Zazwyczaj w czasie takiej wyprawy zaopatrywała się w słodycze, po czym jak z nią rozmawiałam w pokoju czy na spacerze to mi je wciskała w ilościach po prostu niesamowitych. "Ale zjedz sobie jeszcze, skoro masz ochotę". Cudowna dobroć, problem w tym, że ja po zjedzeniu w ten sposób połowy paczki wafelków już wcale niekoniecznie miałam na nie ochotę (chociaż wafelki bardzo lubię ;-)). Sama pani Aniela niewiele ich jadła.
To były słodycze.

Aż tu któregoś dnia pani Aniela zarządziła wyprawę do dalszego sklepu, w którym ja nigdy wcześniej nie byłam, który ponoć jest większy. Po drodze trochę zabłądziłyśmy, znalazłyśmy się, znalazłyśmy sklep, faktycznie większy. Wjeżdżamy do środka, usiłuję nie rozbić wszystkiego wielkim wózkiem (jeżdżącym fotelem, jak go nazwała M). Stoimy w okolicy lodówki z mięsem i pani Aniela zadaje pytanie pani sprzedawczyni:
- Przepraszam, czy jest pościel?
Chyba zrobiłam równie wielkie oczy jak pytana pani. Usiłowałam powstrzymać się od śmiechu, marnie mi to wychodziło, jak zwykle. Okazało się, że z pościeli to tylko takie na poduszki i to nie w tym rozmiarze, co chciałaby moja podopieczna, więc niestety.
- A czy są takie ścierki do podłogi? Bo kiedyś były takie żółte...
Hm. Znalazły się tylko niebieskie. Ale nie były złe. Wzięłyśmy.
- A czy są garnki?
Znów śmiech pomieszany z zaskoczeniem. Najlepsze jest to, że okazało się, że garnki SĄ! Ale niestety litrowych garnków nie było, tylko rondelki. Zatem skończyło się na ścierkach do podłogi i wafelkach. Nieźle :)

Okej, teraz na serio. Na serio myślę, że po prostu jak pani Aniela żyje na co dzień sama to niekoniecznie ma kogoś, kto by dla niej zrobił takie zakupy inne niż spożywcze, a sama do sklepu nie wyruszy, bo już nie może, to jednak daleka wyprawa. Więc w ostateczności nie dziwię się, że chciała w różne rzeczy się zaopatrzyć w Brańszczyku, bo byłam z nią ja i mogłam to wszystko wozić i jakoś dałoby radę. Co nie zmienia faktu, że naprawdę byłam zaskoczona i naprawdę mnie to śmieszyło. No cóż...

Ze sklepem w Brańszczyku są jeszcze inne historie. Na przykład T., jeden z podopiecznych, wyruszał do sklepu zapominając o swoich pieniądzach. Przy czym totalnie nie czuł skrępowania żadnego, wybierał co chciał, po czym oświadczał "Ciocia płaci". Urocze, ale jednak trudne, bo jak sprawa ujrzała światło dzienne, to niestety trzeba było mu za każdym razem tłumaczyć, że bez swoich pieniędzy nie bardzo może pójść do sklepu...

Hmm... przydałoby się jakieś przesłanie na koniec. Żeby oprócz zabawnych anegdot była jakaś głębia. No nie wiem. Jednego dnia poszłyśmy z M. na lody akurat w takim czasie, że bez podopiecznych i M. kupiła sobie pół litra lodów Grycana. Jakkolwiek pyszne, to potem kazała mi pilnować, żeby więcej nie jadła aż tylu lodów na raz.
Ja z kolei wygrałam big milka! Chyba pierwszy raz w życiu! :)


Kolejna zapowiedź - następna część brańszczykowych opowieści będzie o Mam Talent.
aha, fot. Mary J., w poprzednim poście zresztą też :)

piątek, 31 lipca 2015

W(olont)ariackie towarzystwo - brańszczykowe opowieści part X.

Łaaa... znalazłam w telefonie cytaty z Brańszczyka zapisywane na szybko i w biegu, żeby nie umknęły w pogoni za rzeczywistością. Umknęły, ale się odnalazły! :)

Kiedy już wariowaliśmy w trakcie któregoś posiłku i już nie do końca było wiadomo, co się dzieje, co jest żartem, a co jeszcze nie...
Rafał: Tutaj z dnia na dzień posiłki stały się coraz mniej zrozumiałe...
Socjusz (z bardzo bardzo poważną miną): Posiłków nie należy rozumieć, należy je spożywać.

Po długiej nocnej rozmowie wracam z Mary do piwnicy, w której śpią wolontariusze. Mary śpi w innym pokoju, z którego wychodzi Mariola i mówi:
- Marysia, ale wiesz, że tu dzisiaj nie śpimy?
- Ale jak to?
- Bo nie ma okna.
Chwila konsternacji. Jak to nie ma okna. To nie jest cela z zamurowanymi oknami ani nic, wszak spały w tamtym pokoju już parę nocy... okazało się, że okno przy zamykaniu po prostu wypadło. I faktycznie - nie ma szyby. Jest za to powiew wieczoru. Trochę zimny i mało przyjemny...

Jezuici dyskutują o fryzurach. Rozważają, czy ładniej jest komuś w warkoczu czy w rozpuszczonych, czy...
Socjusz: Ale Ty nie odróżniasz warkocza od kłosa. Jesteś kompletnym ignorantem!

Kamilowi (temu, który nie mówi, ma tablet od "ale jaja" i super książkę) coś się zepsuło w tablecie. Nie mógł wysyłać sms-ów. Zosia chciała mu pomóc i najpierw sprawdzała, czy on w ogóle działa, więc zadzwoniła do siebie. Działał.
- Nie martw się Kamil, nie możesz wysyłać sms-ów, ale możesz dzwonić!
No faktycznie. Ciekawe, co Kamil by przez ten telefon powiedział...

Sandra rozmawia z Socjuszem. Pół żartem pół serio.
- Ojciec jest jak oścień dla mnie. Wysłannik szatana, żeby mnie policzkował...
- Już wolę jak mówisz do mnie "Socjusz".

Dawid SJ, nowicjusz, mówił kawałek konferencji ostatniego dnia. O wspólnocie miało być. Świadectwo. Wczuł się w rolę, zdjął zegarek, położył na ambonce, oparł się na niej jak trzeba... i mówi.
- Wczoraj jak myślałem o tej konferencji to miałem pustkę w głowie. I wczoraj ta pustka mi coś powiedziała.
(...) Patrzę na siebie i widzę, że mam taki dar mówienia i mówienia... i czasem plotę głupoty (po 15 minutach konferencji)

Socjusz, w trakcie konferencji:  To zaśpiewajmy.
Podopieczny: Co?
Socjusz: Co? Piosenkę.

Wolontariuszka: Bo ja mam taki problem, że niezależnie od tego, w co się ubiorę, i tak wyglądam elegancko.

Przed ostatnim wieczornym spotkaniem dla wolontariuszy podchodzi do mnie i do Mary wystraszona siostra zakonna i mówi, że <znowu będzie to dzielenie i każdy będzie musiał coś powiedzieć, a ona nie chce> Przekonałyśmy ją, że jeśli naprawdę nie chce mówić, to może nie chcieć i nie mówić.
W trakcie samego spotkania okazało się, że dzielenia jednak nie ma. Po zakończeniu części oficjalnej podchodzi do nas ta sama, tym razem uśmiechnięta, siostra zakonna i mówi:
Słuchajcie! Udało się! Nie było tego momentu!

Ostatnia noc. Długie rozmowy. Przyszedł Dawid SJ. Pytamy się go o coś. W końcu nie wytrzymałam, na konferencji jeszcze w miarę rozumiałam o czym mowa, ale teraz ogólniki i mądre słowa o drugiej w nocy stały się dla mnie już totalnie niezrozumiałe.
- Przepraszam, ale czy możesz mówić mniej wzniosłym językiem? Bo jest druga w nocy i ja nie rozumiem.

Żart... chyba Socjusza. Nie pamiętam.
- Jak się nazywa bardzo wysoki mężczyzna? Man-tyka.
A bardzo niski? Man-dolina.
A taki, który jest bardzo daleko? Het-man.
A taki, który jest tu, blisko? Tu-man...

Tutaj chyba rusza wyprawa do sklepu.
Zapowiadam w ten sposób następny odcinek:
"Po co w Brańszczyku chodzi się do sklepu?"
Z podopiecznymi, a zwłaszcza moją panią Anielą, w rolach głównych.

czwartek, 30 lipca 2015

Noc - Brańszczykowe opowieści

Wróciłam z obozu. Kolejne opowieści do napisania. W jakimś międzyczasie jeszcze trzeba się wreszcie wziąć za pamiętnik, bo tutaj wszystko jest na cenzurowanym ;). No i zacząć się uczyć do starożytności... A tymczasem jeszcze nie było tu wszystkich brańszczykowych opowieści.

W Brańszczyku każdy wolontariusz ma swojego podopiecznego. Czasem nawet kilku. I tą konkretną osobą się zajmuje bardziej niż innymi.
Na początku mojego pobytu w Brańszczyku nie miałam konkretnej podopiecznej. Turnus zaczął się parę dni wcześniej i już wszyscy byli przypisani do innych wolontariuszy, nie było po co zmieniać. Moim zadaniem miało być zmienianie tych, którzy mieli dyżur nocny - żeby mogli trochę przed obiadem na spokojnie odespać.

Toteż jak wstałam pierwszego pięknego poranka, to zaraz pobiegłam zajmować się panią Krysią. Agatka, jej wolontariuszka, pojechała wtedy do siebie do domu, bo był czyjś pogrzeb, a Mariola rano mi trochę pomogła i poszła odsypiać noc.

Pani Krysia jest starsza, na wózku, lubi rozmawiać, opowiadać o swojej rodzinie - rodzinie brata i siostry, o szwagrze, ich dzieciach... i jest mega cierpliwa. Że ona ze mną ten jeden dzień wytrzymała, to ja ją podziwiam. Bo co z tego, że miałam dobre chęci, jak przecież pierwszy raz w życiu się opiekowałam nią i w ogóle niepełnosprawnymi. Pierwszy dzień w dodatku. Pełen niespodzianek. Jak wieczorem pomagałyśmy z Agatką jej nałożyć piżamę, to nam się jakoś zakręciła, trzeba było zdjąć, zakładać od nowa... a przecież to wszystko boli.

I zero skargi.

* * *

Kolejnego dnia zmiana dyżurnego z nocy wrzuciła mnie do kuchni i wycierania naczyń, rozstawiania... ale o tym kiedyś jeszcze będzie.
Pomyślałam sobie, że okej, jestem tu już jakiś czas, już się trochę nauczyłam, a skoro mam zmieniać tych, co dyżurują w nocy, to może się po prostu na taki dyżur wpiszę i nie będzie cyrków na kółkach ze zmienianiem niewyspanej dyżurnej. No i tak zrobiłam.
I wtedy po południu przyjechała jeszcze jedna podopieczna, pani Aniela, która została moją podopieczną. O rany. Popołudnie kryzysu. Zmęczenie już było, perspektywa nieprzespanej nocy, niepewność, czy dam sobie radę jako wolontariuszka pani Anieli, wszak nie mogę nosić, więc nie zawsze jej będę mogła pomóc... no i nie ma kto mnie zmienić po tej nieprzespanej nocy.

Jakoś dało radę. Wszyscy, którzy byli w Brańszczyku kolejny raz, mówili, że w tym roku nocki są wyjątkowo lekkie. I to była prawda, nie było ciągłego latania całą noc od jednych wołających do drugich.

Co nie zmienia faktu, że jednak były trudne momenty. W środku nocy trzeba było przewinąć Maryśkę. Przychodzę i takie "Hmmm...gdzie są te wszystkie rzeczy. Chusteczki, pampersy na zmianę, kremy...?". No, znalazłam, udało się. Przewinęłam Maryśkę. Sprzątam. I patrzę, że Sandra, jej wolontariuszka, wszystko pięknie przygotowała do tego przewijania i leży na środku nocnego stolika. Nie zauważyłam. No cóż. Chyba w nocy bywam niespostrzegawcza.

* * *

Pani Aniela w ogóle była mistrzynią. Jeszcze będę o niej pisać. Wieczorem kilka razy mi przypominała, żebym wpisała do zeszytu dyżurów nocnych, żeby do niej przyjść o drugiej i obudzić ją do toalety, bo w nocy nie da rady sama w ciemności dojść. Przychodzę o tej drugiej, specjalnie pilnowałam zegarka, żeby się nawet minutę nie spóźnić, a pani Aniela mi mówi, że dziękuje, poradziła sobie sama, mogę iść. Kochana :).

* * *

Potem zaczął się po prostu bardzo trudny dzień, bo byłam niewyspana (pół godziny przed pobudką + pół godziny w trakcie konferencji ojca Socjusza + godzina po obiedzie = za mało snu). Zastanawiam się teraz, jak ja wtedy dałam radę. Ale dałam. On jednak naprawdę istnieje i działa... :)

poniedziałek, 13 lipca 2015

* * *

akompaniament do dzisiejszej wyrwanej kartki ;-)

Pisała kolejną stronę pracy i nagle oczy jej wyszły na wierzch ze zdumienia.

Już nie musiała zadawać pytania, gdzie On jest.
W zasadzie było jej wszystko jedno, gdzie On dokładnie jest - ważne było to, że On działał. Tu i teraz, właśnie w tym momencie... i w całym poprzednim dniu. I nocy. I o poranku. Więc pewnie jest tuż obok.

* * *

Powolne olśnienie zaczęło się wczoraj na balkonie. Patrzyła na ogród. Myślała o swoim zmęczeniu i o tym, ileż to cudów musiałoby się stać, żeby dała radę. Prosiła Go o pomoc. Daj mi sił...

Ale w którymś momencie zorientowała się, że nie. Że wcale nie. Że ona nie chce dostać siły. Ona ma swój własny plan na to, jak to ma wyglądać. Ona nie chce dostać siły. Chce dalej być zmęczona i odpocząć. Móc odpocząć. Nie musieć się spieszyć choć przez chwilę. Na myśl o tym, że miałaby od Niego dostać jakieś siły "extra"... ogarniało ją jeszcze większe zmęczenie.

To bez sensu - pomyślała - W ten sposób to my się nigdy nie dogadamy. Ale ta szczerość boli. Tak sobie uświadomić, że wcale się nie chce tego, o co się prosi. I jak tu się dziwić, że się nie dostaje... :P Ech... nie wiem, to może zrób coś, żeby mi się chciało mieć siłę? Żebym to jakoś ogarnęła...?

Nie ograniczajmy możliwości Boga swoimi planami.

* * *

Siedziała w kuchni, rozmawiała z S. Przyszedł na chwilę R., też porozmawiał. Pośmiali się. I R. mówi: dobra, muszę jeszcze do nich pójść chwilę pogadać... <chwila zastanowienia> nie... chyba chcę. No, chcę, tak.

* * *

Leżała w łóżku. Zasypiała...
...a gdyby tak powiedzieć sobie, że chcę? Nie że "muszę napisać teraz te prace", tylko że "chcę je teraz napisać". Właśnie tego dnia i w tych godzinach? Kurczę, po co ja studiuję. Przecież wiem, ostatnio sobie przypomniałam. No, postaram się jutro mówić sobie, że chcę. Iść. Pisać. Pisać. Pisać. Czytać. Achchchchch.

* * *

Rano siedzieli w ciszy. Rozmawiali z Nim. Nagle przypomniała sobie swoje nocne rozmyślania. No tak... chcę. Chcę. Chcę. A przynajmniej chcę chcieć, a to już coś...

Wyszła, szła do biblioteki. Jak już tyle razy w tym roku... teraz niby wakacje, a ona dalej do tej biblioteki. I nagle przypomniało jej się przedwczorajsze kazanie. Aaa...! jestem księżniczką! Czy ja idę dziś tą ulicą jak księżniczka? Jak dziedzic królestwa? Nie. Ups... No to głowa do góry, nie musimy się bać...!
Chwilę później zorientowała się, że no właśnie. Jesteśmy dziedzicami niezależnie od wszystkiego. I jej się może nawet nie udać tego napisać, i pół życia może się rąbnąć, i wszystko może szlag trafić. A dziedzicami jesteśmy i tak. O Matko Święta, TO NIE MA ZNACZENIA. Hallelujah, od razu lepiej się idzie. Idzie, bo chce. A nie dlatego, że od tego zależy jej szczęście. Jakieś zadowolenie czy coś... to tak. Ale szczęście? Nie.

Świat jest piękny.

* * *

No i siedziała w tej bibliotece. Pisała kolejną stronę pracy.
I nagle przypomniała sobie, o co się wczoraj modliła. Żeby chciała mieć siłę.
No, to ma. Chce mieć siłę i w dodatku dostała ją od razu, już bez proszenia.

On jest.
On działa.
Coś podobnego. Ech, niby w to tak wierzy i "ten tego", a jednak zawsze jest nieco zaskoczona...

Sto łask w każdym momencie
Sto razy więcej niż mógłbym chcieć
Wciąż mi dajesz w prezencie
Bym w całej pełni mógł życie mieć!

sobota, 11 lipca 2015

* * *

Siedziała w kuchni jednym okiem zerkając na laptop, a drugim na dogotowujący się kalafior. Był środek lipca, pogoda taka sobie, ale nie najgorsza... środek wakacji. Większość znajomych powyjeżdżała na jakieś szalone rzeczy, a jak nie wyjechali to na przykład spotykali się, żeby sobie pograć i pośpiewać 5 minut od jej domu.

Jej serce i dusza tęskniło do tego. Też by sobie wyjechała. Albo pobiegła pośpiewać. Chciałaby być wolna jak ptak. Bez ograniczeń... naukowych... Czytała po raz milionowy tę samą stronę pracy, którą już napisała i zastanawiała się, co jeszcze dopisać. A właściwie jak dopisać, bo że coś trzeba, to wiadomo, bo prof. kazał... po raz setny zastanawiała się, po co autorowi źródła była Izebel i czemu ją w ogóle wsadził w narrację... i wciąż nie wiedziała. Ale coś napisać trzeba. Choćby głupiego, ale jakiś pomysł trzeba mieć.
To głupie, na studiach można by już tak nie ściemniać. Tylko się na spokojnie zastanowić i napisać na serio. A nie pisać, żeby było, chociaż się wie, że za dwa tygodnie się nie będzie z tym zgadzać. No cóż...
W sumie tęskniło nie tylko serce i dusza. Ciało też. Pokołysało by się w rytm muzyki... tej muzyki... tej... właśnie tej i żadnej innej... żeby odpocząć.

Właśnie. Odpocząć. To by było coś. Mogłaby się wreszcie nauczyć odpoczywać. A póki co - to parę dni temu pomyślała, że sobie odpocznie w niedzielę, a dzisiaj już kombinuje, jak tu jednocześnie odpocząć i jednak ruszyć z tymi pracami do przodu...

A tymczasem minęło już 4 godziny jak nic nie zrobiła i nie napisała ani jednego zdania. Zmarnowała kolejne 4 godziny. I jak tu ze sobą wytrzymać...? Ale już naprawdę ciężko z tym pisaniem. Dlaczego na tych studiach jest tak, że nikt do końca nie powie, o co chodzi i co tam trzeba napisać, czy jak. Wiadomo, że jest źle i trzeba poprawić. No świetnie. A ile tego wszystkiego dopisać?

I wszystko byłoby dobrze, gdyby na tym problemy się kończyły. Ale się nie kończą, a w dodatku ktoś jest zajęty i trzeba poczekać jeszcze trzy tygodnie... no pięknie...

I w takich momentach zostaje już tylko On. Jeden Jedyny. Ten, który jest, który był i który przychodzi. Ten, który jest dobry.
Jest... no właśnie, jest... tylko... gdzie?

Oooo...szybciutko!

Do wczorajszych bohaterów dołączą dziś:

- Olga - jedna z wolontariuszek, znałyśmy się już z Kontaktu; gra na gitarze, ma poczucie humoru (ten epitet robi się już nudny)... czasem dość nietypowe..., razem z Weroniką zajmowała się czterema dziewczynami naraz (Zuzią, Eweliną, Justyną, Kasią i Olą, aha, to pięć)

- Zosia - równoważnie: Kasia; weteranka Brańszczyka, przyjeżdża już szósty rok; gra na skrzypcach i pięknie śpiewa, razem z Olgą obstawiały muzycznie Msze i inne brańszczykowe muzyczne okazje; opiekowała się...

- Bachą; Basia podobnie jak Kamil nie mówi i ma książkę, przy czym tym razem w tej książce trzeba samemu pokazywać a ona tylko daje znać "tak/nie" - czy to chodzi o to, czy nie. Doskonale słyszy i rozumie co się dzieje i często się z tego śmieje otwierając buzię tak szeroko jak hipopotam; i opada jej głowa na lewo prawie cały czas i trzeba ją trzymać (jak ja jej współczuję, ja ze swoją szyją ledwie wytrzymuję, a ona ma chyba jeszcze mniej wygodnie...), co stwarza różne trudności np. w czasie posiłku wolontariuszy...

No, starczy.
Przypominam, że oprócz tego znamy już Kamila (DJ Szeląg), Rafała i ojca Socjusza (i innych, ale ich akurat w tej historii nie będzie).

* * *

No więc Basi trzeba trzymać głowę. W dodatku Basia rekordowo wolno je (mistrzyni!). Wesoły stolik składający się z Basi i Kamila oraz Rafała i Zosi zawsze zaczynał wcześniej i kończył później. A jak był posiłek opiekunów, to Bacha siedziała w wózku obok, żeby Zosia z Rafałem mogli pilnować jej głowy, żeby nie spadała. I uwaga zwrócona non stop na dwa fronty - własny talerz i Basia.

piątek, 10 lipca 2015

Dzień sportu i jajka - brańszczykowe opowieści

Prof. ŁNS powiedział, że mam swobodny styl pisania i dobrze się czyta, i żebym to pielęgnowała. Toteż pielęgnuję... :) Swoją drogą, trochę się bałam, co on powie na mój styl pisania, bo pracę roczną pisałam takim językiem...no właśnie swobodnym. Trochę jak blog, bez przesady, nie całkiem, ale jednak tak jakoś...nie przypominało mi to języka żadnej z książek stricte naukowych, które zdążyłam w życiu przeczytać.
Ale wróćmy do pielęgnowania mojego swobodnego stylu i opisywania niezwykłego miejsca nad Bugiem :)

Krótki słownik postaci na najbliższą historyjkę;

- DJ Szeląg, czyli jeden z Kamilów. Kamil jeździ na wózku, nie mówi normalnie, a za pomocą książki. W ogóle jestem pod wrażeniem tego wynalazku - że ktoś wymyślił, żeby zrobić książkę z obrazkami/znakami migowymi, wszystko podpisane, pięknie posortowane, tak, że Kamil znając książkę na pamięć potrafi całkiem sprawnie znaleźć słowo, o które mu chodzi (właściwie cała zwłoka polega nie na myśleniu, gdzie jest dane słowo, a na poprzewracaniu kartek, która to czynność akurat w wykonaniu Kamila jest mocno utrudniona).

czwartek, 9 lipca 2015

Brańszczyk - miejsce, w którym wszyscy jesteśmy podopiecznymi

Ech.
Zanim napiszę o Brańszczyku ileś zdań...
Tego się nie da opisać. To, co tu będzie, to będzie zbieranina wielu zabawnych historii, które wywołały na mojej twarzy uśmiech, wielu trudnych historii, które rozrywały serce... ale tego się nie da opisać. Co innego jest to przeżywać w stanie nieprzytomnego zmęczenia, bo przez ostatnie kilka nocy spało się po 4-5 godzin (albo mniej?), co innego jest o tym pisać, a co innego o tym czytać.
I dlatego w sumie nie bardzo podoba mi się to, co niżej napisałam. Jest jakieś takie... puste. Tak wiele temu brakuje do opisu rzeczywistości. No cóż. Mimo wszystko będę próbować. Chociażby dlatego, że mnie podobne opowieści zachęciły do tego, żeby tam pojechać. I nie oddałabym za nic tych 10 dni w Brańszczyku nad Bugiem, gdzie uczyłam się kochać bez względu na porę dnia i nocy, bez względu na to, kto przede mną stoi - zdrowy czy chory, starszy czy młodszy, czy rozumie to, co do niego mówię, czy nie dociera do niego rzeczywistość... Za nic.
Więc może ktoś dzięki tej pisaninie w którymś momencie też zdecyduje się pojechać?

* * *

W drodze do Brańszczyka...HS niezdana, GAL zdany, jedziemy w inną rzeczywistość... ;-)
Brańszczyk. Mała miejscowość nad Bugiem, Dom Emeryta, do rzeki jakieś 150 metrów od ogrodzenia. Malowniczy teren, ogród, tuje, kury i gęsi, huśtawki... właśnie tam spędziłam sam koniec czerwca i kilka pierwszych dni lipca jako... wolontariuszka na wczasorekolekcjach dla niepełnosprawnych. Parę osób znajomych z DA, paru znajomych jezuitów i dużo nieznajomych osób. Ludzie po prostu niesamowici. Wszyscy. I wolontariusze i podopieczni.

Działo się tak mnóstwo, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Zanim opiszę wszystko, co najciekawsze to minie pół roku... :) większość osób tu opisywanych będzie miała różne pseudonimy, żeby wszystkich jakoś porozróżniać... na początek dwa ogólne wnioski:

Granica między wolontariuszami a podopiecznymi znika. Zniknęła. Zaciera się w tempie po prostu zastraszającym. Ja ze względu na egzaminy się spóźniłam na turnus kilka dni, ale zacieranie granicy nadrobiłam dosyć szybko... :) jak to powiedział Socjusz (chyba on): "wszyscy jesteśmy podopiecznymi". Ja bym do tego dodała, że niektórzy podopieczni czasem są wolontariuszami... ;-)

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Egzamin u PJ-a

Jest 7. maja. Zaczynam pisać notkę, która już od dawna się tworzy w mojej głowie, a opublikuję ją w czerwcu. Jak już będę po egzaminie. Jak już zdam.
Ale egzamin wypełnia kawałek mojego życia, nauka do niego jeszcze większy i rozmyślania filozoficzne na temat niego też całkiem spory.

(13. maja 2015)
Zaczynam rozumieć Wojtka. Wojtek to kolega z II roku, który mi pożyczył wszystkie książki do egzaminu, z których się teraz uczę. Jak się umawialiśmy to prosił, żebym nie zniszczyła ich, bo mają dla niego wartość sentymentalną.
Nie rozumiałam wartości sentymentalnej. Już rozumiem. Tyle czasu się z nimi spędza, co z najbliższym przyjacielem. Tyle się czyta, tyle się uczy... rozumiem. W sumie dla mnie też już mają wartość sentymentalną i ze smutkiem myślę, że będę musiała je oddać. Jakoś tak...

Przychodzi też taki moment, kiedy to wszystko mnie przerasta. Po prostu ten egzamin, pozostałe egzaminy, prace roczne do napisania, kolokwia z matmy na karku i wszystko naraz... się robi jedno wielkie "za dużo". A ja już jestem potwornie zmęczona i już padam na twarz, i już płaczę ze zmęczenia. Po prostu.
A wspaniały kolega pisze: "Przeczytałaś dziś starożytność?"
To jest taki moment, w którym nie mam siły być miła. Więc odpowiadam "Chcesz, żebym pewnego pięknego dnia Cię zabiła? Nie zadawaj takich pytań." I czytam jego odpowiedź "Jestem głosem Twojego historycznego sumienia. To byłaby piękna śmierć."
W zeszłym tygodniu na wyjeździe ze mną było mnóstwo normalnych ludzi, którzy przeklinają co któreś słowo. I w takich momentach jak ten zaczynam ich rozumieć.

(18. maja 2015)
Swoją drogą, znalazłam dobrą motywację do czytania HS. Mianowicie DA. Ustalam sobie, że np.mogę pójść w środę na Kontakt, jeśli do tego czasu skończę książkę. (Rano miałam 350 stron, teraz już tylko 250 i czytam dalej). Pytanie, ile z takiego czytania trochę na szybko zapamiętam...no nic. Zobaczymy. Póki co pamiętam całkiem sporo, bo wychwytuję momenty, w których autorka się powtarza... ;-)
Będzie dobrze!

(21. maja 2015)
Przedwczoraj panikując jak na studentkę I roku przystało, (no bo jak nie zdam, to co z tym wszystkim, co sobie zbudowałam przez ostatnie pół roku, że poczucie władnej wartości, ufność, Tata widzi i kocha, tego ten) usłyszałam pytanie "A co to ma za znaczenie?".
Pytanie wbiło mnie w ziemię i rozmyślania filozoficzne nad życiem i egzaminem znów ruszyły pełną parą. I o ile ogólnie to ma jakieś znaczenie, no bo studia, wakacje, tego, potem jakaś praca, coś tam, życie. Okej, to jest ważne.
Ale dla muzyki i tańczenia to nie ma żadnego znaczenia. Dla tego, że Tata widzi i kocha to jest w ogóle nieważne. Bo On i tak widzi, i tak kocha, i tak otula płaszczem, i tak... i to jest po prostu zupełnie nieważne.

* * *

(29. czerwca 2015)
Już po egzaminie.
Sprawdziłam empirycznie, że nie ma znaczenia. Bo naprawdę są drugie terminy ;-).

I przesłanie dla kolejnych pierwszoroczniaków: nie wierzcie w legendy o tym egzaminie. Fakt, jest trudny, nawet bardzo. Trudno się do niego nauczyć, trudno to wszystko psychicznie wytrzymać. Ale zdać się da. Dzisiaj przyszły cztery osoby, dwie zdały, ja nie, jedna nie wiem. A PJ nie jest zakamieniałym chamem bez serca, który chce wszystkich uwalić. Jest dobrym człowiekiem.
Naprawdę.

A jutro egzamin z GALu :) trzymajcie kciuki! :) chcę mieć 5, a żeby było fajniej, to jest całkiem możliwe ;-).

piątek, 26 czerwca 2015

Wielka lista ;-)

No to pięknie.
Za trzy dni egzamin. Z historii starożytnej. Za. Trzy. Dni. Matko Święta. Refrenem na te dni będzie "Ty w serce wlewasz łaski Twej strumień, w Tobie potrafię więcej niż umiem...".

Jednak niezależnie od tego, czy egzamin zdam w I czy II terminie, czy go w ogóle zdam i niezależnie od wszystkiego, uważam, że to jedna z lepszych rzeczy w życiu, która mi się przydarza. Strasznie trudno to wytłumaczyć nie wchodząc w tajemne szczegóły mojego życia, dość powiedzieć, że dzięki egzaminowi (a raczej świadomości tego, że on jest trudny i może być ciężko psychicznie) zaczął się w moim życiu jakiś taki fajny proces. No, może pośrednio i nie jest to jedynie zasługa egzaminu. Ale fajnie ;-).

A dzięki temu, że się stresowałam (i stresuję) egzaminem, odkryłam, jak mnóstwo ludzi dookoła mnie chce mnie wspierać i mi pomaga. I po prostu chcę Wam wszystkim podziękować. Za to, że jesteście. Bo jesteście dobrzy, tacy jacy jesteście, jesteście po prostu super. To moje odkrycie tegoroczne.

Więc: DZIĘKUJĘ! Już teraz, bo naprawdę... nie wiem, co naprawdę :-). Naprawdę jestem wdzięczna.

Macie obrazek. Ktoś namalował w DA na tablicy w afrykańskiej.
Jest piękne i cudowne i się zachwycam.

środa, 24 czerwca 2015

Czy ktoś mi to może nareszcie wyjaśnić? :-)

Tata widzi i kocha. W czasie sesji to nie ulega wątpliwości, a pobożność studentów wzrasta - powszechnie znany fakt...

Dzisiaj rano było jeszcze gorzej niż wczoraj. Ciekawa jestem, kiedy dolecę wreszcie do samego dna tej sinusoidy, żeby się odbić raz a porządnie...miejmy nadzieję, że przed egzaminem ;-). No więc - było gorzej. Ale że dziś św. Jana Chrzciciela, a wieczorem szłam na koncert, to poszłam sobie rano do kościoła. Załamana. Po co ja siedzę nad tymi książkami. I tak nie zdam, i tak nic nie pamiętam.

Siadam, zmęczona, Panie Boże, zrób coś.

Czytanie pierwsze. Ładne. Lubię ten kawałek Izajasza (Iz 49). Ładnie się zaczęło: "Powołał Mnie Pan już z łona mej matki, od jej wnętrzności wspomniał moje imię. Ostrym mieczem uczynił me usta, w cieniu swej ręki Mnie ukrył." No pięknie. Zrobiło się bezpiecznie. Po różnych wspólnotach czy innych takich mam różne fajne wspomnienia z tym fragmentem... słucham dalej, wciąż jednak bardziej załamana niż cokolwiek...

"I rzekł mi: Tyś Sługą moim, Izraelu, w tobie się rozsławię. Ja zaś mówiłem: Próżno się trudziłem, na darmo i na nic zużyłem me siły. Lecz moje prawo jest u Pana i moja nagroda u Boga mego. Wsławiłem się w oczach Pana, Bóg mój stał się moją siłą."

Czy ktoś mi może wyjaśnić, dlaczego to znów tak trafia w chwilę?

Wiecie, w takich chwilach oprócz dość oczywistego uśmiechu, bo "Tata mówi i słyszę" zawsze sobie myślę z takim ukradkowym uśmiechem "No Tata, aż tak to nie musiałeś".
Nie musiał, ale widocznie chciał.
I to jest w sumie fajne.

I okej, nie zrobiło mi się od razu niebiańsko lepiej i nie pobiegłam w podskokach się uczyć, no ale poszłam. I się uczyłam. Jakoś dało radę.

On jest. Nawet jak myślę, że śpi.
On jest. Widzi. Kocha. Mówi.

Cudowne.

wtorek, 23 czerwca 2015

Taka piękna sinusoida

Znów sesyjnie. Czy już Wam się nie nudzi? Jak się komuś nudzi, to niech nie czyta, nie warto. A ja po prostu muszę jakoś wyrzucić z siebie to mnóstwo czegoś, co we mnie siedzi.

Piękna sesyjna sinusoida. Raz lepiej, raz gorzej. I nie chodzi o zaliczanie, bo póki co, to zaliczałam to zaliczyłam śpiewająco... i straciłam głos... i pięknie chrypię. Cóż poradzić. Dobrze, że uczę się sama i raczej nikt nie jest skazany na mój śpiew, bo nie brzmi najpiękniej ;-). No ale póki co to były te prostsze zaliczenia.

Tymczasem mnożą się plany na wakacje i to takie "co muszę/chcę zrobić w Warszawie". I zaczyna ich być niebezpiecznie dużo i przestają się mieścić. No cóż, może jakoś się uda... ;-) i tak idą marzenia, marzenia, na szczęście pamiętam, żeby je sobie zapisywać, bo potem zapomnę, a tu... wciąż sesja.

Aktualnie sinusoida znajduje się na dole. Autentycznie nie mam pojęcia, jak ja dam radę się nauczyć na te egzaminy. Bo mam jeszcze trzy. W piątek, poniedziałek (HS!) i wtorek. Trochę słabe, te nie-haesowe mogły by być np. w zeszłym tygodniu i już bym miała od tego święty spokój. A tak to nie mam pojęcia jak podzielić czas, co robić, czego nie robić... ratunku!

No ale dobrze, jakoś to będzie, bo musi być. Nawet chyba będzie dobrze. Wprawdzie nie mam pewności, ale... tak jakoś niemrawa nadzieja się kołata od jednej strony mózgu do drugiej. No bo Panie Boże, dobrze wiesz, że od 3 lat chcę iść na pielgrzymkę i w te wakacje specjalnie wszystko ustawiałam tak, żeby mi nie kolidowało. Więc może nie stwarzać kolejnej przeszkody. I chcę pojechać pomilczeć. Więc może jednak lepiej, żebym zdała ;-). I chcę odpocząć...

sobota, 20 czerwca 2015

* * *

Tym razem wyrwana kartka będzie naprawdę wyrwaną kartką... ;-)




Jakby się nie dało czytać (a da się) to trzeba kliknąć na zdjęcie i próbować ;-)

czwartek, 18 czerwca 2015

Decyzje już podjęte

Mc.

Jak to rozeznać, co tu zrobić. Jak to jest, że zdanie się co chwila zmienia. Jak to jest, że raz jak już decyduje, to wychodzi tak, już okej, wprowadzamy decyzję w życie, po czym przychodzi olśnienie "Ty głupku, co Ty robisz, inaczej przecież trzeba!"

Nie miała pojęcia, jak to się robi. Testowała życie po prostu i patrzyła co wyjdzie. Znów była taka sama sytuacja. Podjęła decyzję, nawet ją sobie zapisała, żeby nie zapomnieć, że tych rozkmin już koniec... i rzeczywiście był koniec.
A potem - bęc. Jedno pytanie, trzy dni później jedno zdanie, ludzi totalnie z tematem nie związanych... i olśnienie "Nie. To nie tak ma być. Puść to. Zostaw. Tak będzie lepiej."

Mc. mówiła, że ma taką teorię, o decyzjach już podjętych. Że różne decyzje, które mamy do podjęcia... już je podjęliśmy. Już gdzieś tam krążą w podświadomości, że trzeba je tylko wydobyć. (Z kolei R. uważa, że na wszystkie egzystencjalne pytania, które zadaję, odpowiedź jest we mnie, trzeba ją tylko wydobyć. Podobne.)

I chyba czasem tak rzeczywiście jest. A może nawet zawsze.

Chodzi też o to, że w którymś momencie trzeba przestać rozkminiać i spróbować zrobić pierwsze pół kroku. Zrobić tyle kroków, żeby dojść do samego rozstaju dróg, a nie tylko do drogowskazu, że rozstaj zaraz będzie.

wtorek, 9 czerwca 2015

Pożar w burdelu, ale tragedii nie ma.

Blogger zrobił aplikację na telefon. Jest beznadziejna, ale cóż szkodzi spróbować z niej skorzystać.

Jutro zaczyna się SESJA!!! :D fantastycznie. Wiąże się to z jakimś niepojętym przeze mnie naukowym wysiłkiem, którego jedynym celem jest zdanie egzaminów. A może nie jedynym? Uświadomiłam sobie właśnie, że jeśli nie zostanę starożytnikiem, to to, czego się teraz nauczę na egzamin to będzie raczej cała moja wiedza ze starożytności w ogóle. Trochę przerażające. Zaczęłam się do tego jakoś jeszcze bardziej przykładać, no bo "być historykiem i nie wiedzieć o... - wstyd!"

A tymczasem znowu jest po pierwszej w nocy, a ja nie śpię. I mam jeszcze jedną rzecz do zrobienia na jutro-dzisiaj. Smutne, bo w miniony weekend udało mi się nadrobić spanie i już je tracę... :/

Cóż jeszcze można rzec w tak krótkich i ulotnych słowach, które i tak nie oddadzą mojego nastroju ducha. Otóż w życiu jest trochę pożar w burdelu. (Ups, te słowa są mało ulotne. No trudno) Pożar w burdelu, czyli dużo do zrobienia, ale mało czasu. Jak zwykle, jak całe życie.

Ale tragedii nie ma. Oddałam dziś pracę roczną! Znaczy, wczoraj. Jestem z tego całkiem dumna. Może nie tak w pełni i w ogóle, bo hmmm...jakby to ująć, sama wiem, że jest ona niedoskonała, ale przynajmniej na parę tygodni mam od niej spokój i mogę się zająć egzaminami. I zaliczyłam łacinę, i semiotykę też, i to jest wspaniałe, bo to znaczy, że mam w sesji mniej niż więcej. Naprawdę nie ma tragedii :)

Ha! I uwaga - ważne ogłoszenie dla tych, którzy czasem rozmawiają z Tatą, który widzi i kocha oraz dla wszystkich znających sztukę tajemną trzymania kciuków - jest termin egzaminu! 29. czerwca 2015, od 10:00 (tzn. że mogę wejść na egzamin nawet o 20 jak będzie duża kolejka...a wyjść...później). Tak, to TEN egzamin, o którym w kółko piszę od pół roku. Starożytność.
Całkiem mnie bawi ten termin (no, może poza tym, że chciałam wtedy wyjechać już), bo to św. Piotra i Pawła. Nie dość, że fajne święto w ogóle, to jeszcze imieniny PJ-a (o ile takowe obchodzi, spytam ;-)).

Jeszcze a propos rozmawiania z Tatą.
Rozmawiałam dziś z E. Mówiła, że boi się zaliczenia i czegoś i się stresuje i w ogóle. Wiedząc, że czasem chodzi do kościoła powiedziałam jej "jak się boisz to się pomódl i będzie dobrze" (swoją drogą, jakby to było zawsze takie proste; uwielbiam swoje rady dla innych ludzi, przed których stosowaniem czasem się bronię rękami i nogami). Na to E. powiedziała, że nie, bo dla niej to hipokryzja, bo jak się zwykle nie modli, to jak tak można, że się "jak trwoga to do Boga" i że to bez sensu. Cóż, myślę, że nie całkiem bez sensu, bo Tata jest dobry (E. mówi, że wie) i On się nie obraża za takie rzeczy.
I wtedy E. powiedziała coś w rodzaju mistrzostwa świata: "No tak, ale jakby ktoś się do mnie pół roku nie odzywał a potem poprosił o pomoc, to bym mu nie...a w sumie pomogłabym przecież. No dobra, to się mogę pomodlić" hehe, czyli nie tylko Tata jest dobry, ale nawet jesteśmy do Niego podobni! :D nananananana!

(To nananana na koniec jest zupełnie bez sensu, ale ten post w ogóle nie ma ładu i składu, więc już zostanie; zbieranina myśli i pożar w burdelu)