czwartek, 24 września 2015

Bieszczady - dzień odpoczynku i dzień wyczynu

Kolejny dzień był spokojny. Przejechałyśmy się konno, zrobiłyśmy pranie, na spokojnie dobry, dwudaniowy obiad, zajęcia jedne i drugie... napisałyśmy listy do G., której nie mogło być z nami na obozie...

Wiedząc, że kolejnego dnia mamy do przejścia naprawdę BARDZO dużo, poszłyśmy spać wcześnie. Bo pobudka była ustalona na 6 rano...

* * *

...ale tutaj się zaczyna opowieść o tym, jak pierwszy (i być może ostatni) raz w życiu udało mi się kogoś wkręcić.

Nasza trasa miała zaczynać się od wejścia na Jasło. A Jasło ma tę właściwość, że jest z niego widok na wszystkie cztery strony świata. I wymarzyłam sobie, że chciałabym tam być na wschodzie słońca... ale słońce wschodziło przed 6... bo o 4:51. Podchodzi się dwie godziny, a zatem o 3 trzeba wyjść, czyli w tempie alarmowym o 2:20 trzeba wstać.

Więc o 2:15 zadzwonił mi budzik i latałam po całym domu (akurat nie spałyśmy w namiotach), po wszystkich pokojach, ogłaszając alarm plecakowy.
Cudo.

I nikt się wcześniej nie domyślił...!

Więc poza tym, że byłam niewyspana tak jak wszyscy, miałam ten jeden raz w życiu dziką satysfakcję z tego, że no właśnie.

* * *

Ech.
Potem się zaczęła mniej przyjemna część tego dnia. W nocy się bardzo miło szło. Była dogodna do chodzenia temperatura, a nie ten straszny upał... idziemy z latarkami, bez szlaku, bo już poza parkiem narodowym i szlaków mniej... nagle kilkanaście metrów ode mnie zerwał się koń. Matko Święta jak się przestraszyłam. Pobiegł gdzieś (uff). Przez kolejny miesiąc myślałam, że po prostu był za zagrodą, ale dziewczyny mówią, że nie.

Prowadziłam. Z mapą. Na azymut. W nocy. Nie wiedziałam, że potrafię, ale H. powiedziała, że tak ma być i chyba trochę nie miałam wyboru. Wyczyn! :)

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie znane nam już słoneczko. Które szło wolniej niż ktokolwiek, a w nocy i bez szlaku nie byłoby dobrze się rozdzielać.

Ech.
Skutek jest taki, że na wschód słońca na Jasło jeszcze kiedyś będę musiała wstać i wejść, bo o wschodzie słońca to my byłyśmy gdzieś w połowie drogi. No nic. Na szczęście akurat był to prześwit w lesie, więc i tak było ładnie...

Naprawdę ładnie.
* * *

Chcąc, nie chcąc, trzeba było na Jasło dojść. I zejść do Majdanu, gdzie o 10:30 odjeżdżała ciuchcia bieszczadzka do Balnicy, skąd dalej miałyśmy lecieć...

Na Jaśle :-)
W związku z obsuwą czasową ledwie zdążyłyśmy, ale i tak okazało się, że nie ma już biletów i musimy czekać do 13:30.

Ciuchcia bieszczadzka
Trochę słabo, bo z Balnicy do Łupkowa było jeszcze z 5 godzin drogi...

* * *

No nic. Przespałyśmy się, pojechałyśmy ciuchcią, dojechałyśmy do Balnicy, tam zjadłyśmy obiad (pierogi. bardzo dobre.)

Część dziewczyn dostała wyczyn żeby dostać się do Komańczy i tam coś zrobić, a część poszła zgodnie z pierwotnym planem niebieskim szlakiem wzdłuż granicy polsko-słowackiej do Łupkowa.

* * *

Żeby było fajniej zapowiadali burze.
Nawet nie tylko zapowiadali. Było je słychać. Albo ją. Nieważne, w każdym razie coś było w oddali słychać i to nie było najlepsze coś.

Szlak wiódł grzbietem, więc jeśli chodzi o okoliczności burzowe to najgorzej jak mógł.

Oko na drzewie. Bóg nad nami czuwa!
W którymś momencie G. zaproponowała, że może się pomodlimy, żeby burza nam nic nie zrobiła, bo tak trochę hmm... i tak mamy przygody i dodatkowych nam niespecjalnie trzeba.

Pomodliłyśmy się. Patrzę na telefon. O dziwo złapał gdzieś po drodze na chwilę zasięg (zdumiewające, to mu zdarzało się bardzo rzadko). I czytam sms od Agaty: "Po cóż się niepokoić, skoro Bóg w nas, a my w Nim, a poza tym wszystko tak mało znaczące" (św. br. Albert)

Trochę niesamowite. Lubię takie sytuacje, gdy trochę przypadkiem (nie wierzę, że przypadkiem) kilka rzeczy się tak zgrywa w czasie i trafia prosto do serca.

* * *

Krótki przerywnik na historię z pewnym trampkiem w roli głównej.

Stał sobie na słupku granicznym

"Zgubiłem drugiego"

"Tam szukać drugiego" i strzałka, w którą stronę szlaku

"Znalazłeś? Weź oba! #nagroda"
Niestety drugiego nie znalazłyśmy. I chyba nie chciałoby nam się wracać po pierwszego... :(

* * *

Droga się dłużyła.
Zrobiło się ciemno.
Burza nadał grzmiała w oddali.
Pamiętałyśmy opowieści Mai, że jak pierwszy raz tam była, to szukała chaty kilka godzin...
Burza przestała grzmieć w oddali, zaczęła wszędzie dookoła. Serio. w którą stronę się nie obejrzeć - trzaskały pioruny.

Piękny widok.
Byłby jeszcze piękniejszy, gdybyśmy już wiedziały, gdzie śpimy.

Jak to powiedziała H., nasi Aniołowie Stróżowie machają skrzydłami, żeby do nas burza nie doszła, póki nie jesteśmy na miejscu.

I faktycznie. Doszłyśmy w środku nocy. Ludzie z chaty nas zauważyli, zawołali jak iść, żeby trafić (co z tego, że widzimy chatę, skoro wszędzie jakieś wysokie trawy i ścieżki-zmyłki...).

Rozstawiłyśmy namioty w tempie...rekordowym.

Usiadłyśmy w chacie na kolację przy świecach.
To była bardzo ciekawa kolacja, pozbierana z rozmaitych resztek jedzenia, które nam zostały, bo prowiant na kolację miały kupić dziewczyny na wyczynie, a one na tym wyczynie zostały na noc w Komańczy...

Zjadłyśmy kolację, położyłyśmy się w namiotach...
...i zaczęło trzaskać nad nami i lać jak z cebra.

Dopiero wtedy.

Możecie wierzyć w cuda albo nie wierzyć. Ale to było naprawdę super.

A o chacie będzie jutro.

O chacie bez wody, z prądem w bardzo nikłej ilości z agregatu,
o chacie z klimatem dawnych schronisk
o chacie z ludźmi, z którymi choć widzimy się pierwszy raz w życiu, to można przegadać pół nocy
o chacie, którą kochają ci, którzy do niej przybywają...

No. Jutro miało być.

1 komentarz:

  1. tu Hania: i wierzcie mi lub nie, ale z kolacji zostały "ułomki" - jak po rozmnożeniu chleba! A wcześniej okazało się, że jednak ktoś ma jeszcze SEREK :) i można zrobić kanapki.

    OdpowiedzUsuń